Rok do igrzysk olimpijskich Tokio 2020. Sportowiec to nie tylko to, co widać w telewizji.
Rok do igrzysk olimpijskich Tokio 2020!. Przedstawiamy fascynujące historie sportowców z dyscyplin, które przynosiły Polsce wielkie sukcesy na arenach igrzysk. Ich autor pokazuje, jak ciężki jest współczesny sport, ile wysiłku trzeba włożyć, by odnieść sukces. Wreszcie - że nie tylko w ciężarach na medal olimpijskie pracuje się ciężko, bardzo ciężko. Bo inni także poświęcają swoje życie dla tego jednego olimpijskiego blasku. Pamiętajmy o tym.
Równo rok przed startem XXXII Letnich Igrzysk Olimpijskich w Tokio sprawdzamy, jak wygląda życie naszych mistrzów dyscyplin niszowych. Jakie rozterki targają ludźmi, od których za 12 miesięcy będziemy wymagać medali. Także w ciężarach. (....) Sportowiec to nie tylko to, co widać w telewizji.
BIORĘ, CO JEST
Arek plany na przyszłość ma, ale nie chce teraz o nich dyskutować, na czynniki pierwsze rozkładać. Gdy nadchodzą myśli, co będzie robił, gdy zawodową sztangę już w kąt rzuci, stara się je szybko przepędzać. W niepewności nie chce tracić z oczu celu. Ten od dawna jest na horyzoncie. W Rio nie miał większych szans, ale teraz dorósł do dźwigania potężnego. - Do Tokio pojadę po medal. Niestety nie umiem powiedzieć, z kim będę walczył. Dużo krajów zawieszono za stosowanie dopingu, wielu ograniczono liczbę miejsc. Na przykład Rosjanie mają tylko jeden bilet i nie wiadomo kogo wyślą. Niezależnie od tego, cel mam jasny - mówi Arkadiusz Michalski, w tym momencie najlepszy polski sztangista. W świecie startuje w kategorii do 109 kilogramów, ale w kraju nie ma sobie równych. Na mistrzostwach Polski wystartował w kategorii superciężkiej i drugiego zawodnika pobił o 40 kilo. Odwiedzamy go w rodzinnych Polkowicach. W niepozornej salce miejscowej podstawówki witają nas rozwieszone zdjęcia i plakaty. Tu Arek na mistrzostwach świata, tam na juniorskich zawodach w Polsce. Jest tu prawdziwą gwiazdą. Ozłocony w Europie, brązowy na świecie - nie było innej opcji, mając taką szansę, ze swojego człowieka trzeba było zrobić wzór dla pojawiających się w siłowni dzieciaków. - Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli od czasu do czasu coś dźwignę? - dopytuje. Zerkam na sztangę, później pytająco w stronę Arka. - Spokojnie, dziś leciutko. Kilka dni temu skończyłem obóz w Zakopanem, tam było ciężko. Teraz chwila odpoczynku - mówi. - Ile tam jest założone? - jeszcze raz wskazuję ciężar. - Teraz? Stówka - mówi. Podchodzi i wyrywa nad głowę z łatwością dźwignięcia reklamówki z zakupami. - Mówiłem, na razie lekka rozgrzewka. Zaraz coś się dołoży - śmieje się mistrz. Mitów wokół tej dyscypliny narosło dziesiątki. Chętnie kilka obali. Na przykład, że kto większy cwaniak, może wejść na podest wprost spod dyskoteki i targać setki kilo. Bzdura. To nie jest sport dla wszystkich. Czasem trzyma się nad głową grubo ponad 200 kilogramów. Dla przeciętnego człowieka to ciężar przygniatający. Gdyby cwaniak wyciągnął ręce i ktoś mu dwie stówy na nie wrzucił, bardzo prawdopodobne, że złamałoby go w pół. - My, sztangiści, na takie wyzwania mamy przygotowane ciało. Wypracowałem to długimi latami ciężkiej roboty - zaznacza. Inny mit: że to sport mało skomplikowany. - Każdy ciężar dźwiga się inaczej. Inaczej podnosi się 210, inaczej 215, a jeszcze inaczej 220 kilo. Inaczej podchodzisz do sztangi, uruchamiasz inne mięśnie, inaczej dokładasz dynamikę. Gdy dźwigasz ponad 200, trudno utrzymać kontrolę nad sztangą. Przy maksymalnych obciążeniach to ułamek, mgnienie. Kluczowy jest automatyzm, ruch wypracowany przez lata. Gdy ciągniesz do biodra 220 czy 230, nie masz pewności, czy dobrze trafiłeś. Ale gdy nie czujesz sztangi w odpowiednim miejscu na biodrze, od razu wiesz, że spieprzyłeś. Że nie trafiłeś, że jest źle. Często się zdarza, że na podeście cię zamroczy. Najczęściej ćmi cię, gdy masz sztangę z przodu, na barkach. Nieświadomie, przypadkowo wpadnie ci w szyję, przyciśnie tętnicę. Śmiejemy się wtedy między sobą, że gość tańczy breakdance’a. To trwa dwie-trzy sekundy, masz mroczki, tracisz kontakt z bazą. Dźwiganie na światowym poziomie to dyscyplina bardziej skomplikowana, niż się wszystkim wydaje - mówi Arek. Kilka faktów jest jednak oczywistych i kto o nich mówi, z prawdą się nie mija. - Ciężary to sport, który popularnością nie może się równać z piłką. Nie zbliżymy się do niej przez następne 100 lat. Ale można choć odrobinę iść w stronę popularyzacji. Niestety, nie robi się tego. Jest crossfit, wszyscy chcą robić rwania, podrzuty. Wszyscy się na tym znają. Przychodzi facet, mówi że jest trenerem od podnoszenia ciężarów. A gość nic nie umie. Wstyd. Przykro się na to patrzy z perspektywy ludzi, którzy na ciężarach zęby zjedli. Mamy możliwość dotarcia do ludzi, a nic się w tym kierunku nie dzieje. Przyzwyczaiłem się, pogodziłem, że mało kto interesuje się naszym sportem. Muszę zdobyć medal mistrzostw świata albo igrzysk, by zwrócono na mnie uwagę. Takie życie, nic nie poradzę. Faktem jest jednak, że sukces buduje popularność. Gdy wygrywali piłkarze ręczni, w szkołach grało się tylko w ręczną. Gdy siatkarze zdobywali medale, królowała siatka. Gdy u szczytu chwały byli Szymon Kołecki czy Agata Wróbel, ciężary były o wiele bardziej widoczne, eksponowane. Dlatego jeśli przywieziemy z igrzysk krążek, będzie to szansa dla całego środowiska Arek nigdy nie żałował. Ale kryzys miał. W 2016 roku walczył z kontuzjami. Bark nie dawał mu spokoju, tak jak nadgarstek. Ciągnęło się to do końca 2017. Czasem nachodziły czarne myśli. Zastanawiał się, czy w ogóle dotrwa do Tokio. Problemy się jednak skończyły, dziś może się spokojnie przygotowywać i myśleć o medalu. Może, bo na zapewnione warunki nie narzeka. - Można wymagać psychologów, dietetyków, ale trzeba się pogodzić z realiami. Związek nie zawsze ma na to pieniądze. Mam wszystko, czego mi potrzeba do treningu. Siłownię, sztangę, trenerów, odnowę. Gdybym miał się skupiać, czego mi brakuje, to trening byłby groszy. Nie ma sensu. Zajmuję się takim sportem, w którym albo pogodzisz się z warunkami, albo energię poświęcisz na walkę, której i tak nie będziesz w stanie wygrać. Biorę co jest i mi z tym dobrze. - Gdybym nie mógł z tego wyżywić rodziny, prawdopodobnie bym tego nie robił na tym poziomie. Nie wyobrażam sobie, by poświęcić się sportowi i nie mieć z tego pieniędzy. Mam żonę, córkę, zobowiązania, jestem odpowiedzialnym człowiekiem. Pieniądze są do innych dyscyplin nieporównywalne, ale przecież już na początku wiedziałem, jak wygląda rzeczywistość. Ostatni czas był pod tym względem dobry. Zdobywałem medale na ME, MŚ, wsparł mnie KGHM, wspiera mnie miasto Opole, miasto Polkowice. Nie głoduję, ale potentatem też nie jestem. - Kochasz tę robotę? - Bez miłości do ciężarów nie miałbym szans dojść do miejsca, w którym jestem. Trzeba mieć prawdziwego świra, żeby tak mocno się poświęcić.
DEPRESYJNIE
Damian boi się przyszłości. Mocny jest, ale czasu na łopatki nie położy. Wybije trzydziestka, a z nią problemy, o których dyskutuje cała narodowa kadra. Że nacisną młodsi, powołania nie nadejdą, stypendia nie wpłyną. Nie daje mu spokoju myśl, że skończy jak dziesiątki poprzedników. Z kontem pustym w jezusowym wieku, z gorącymi marzeniami zmienionymi w ostudzone już wspomnienia. Damian Szwarnowiecki to jeden z najlepszych polskich judoków. W jego kategorii - do 81 kilogramów - na igrzyskach wystartuje 18 zawodników. Elita. 18 miejsc, 18 biletów, 18 gorejących pragnień. A świat wielki przecież i pełen takich jak on. Na ostatnich mistrzostwach swoje reprezentacje wystawiły aż 124 państwa. Cała lawina rywali. Spośród wszystkich naszych zawodników jemu do Tokio jest najbliżej, zajmuje 16. miejsce.- Droga jeszcze daleka, ale swoje szanse na wyjazd oceniam wysoko - wyraźnie zaznacza i dodaje: - To taki sport, że każdy może wygrać z każdym. Również na igrzyskach. Spotykamy się w Centralnym Ośrodku Sportu w Giżycku. W tutejszej kawiarence zamawiamy małą czarną i toniemy w sofie sprawiającej wrażenie, jakby pamiętała ostatni olimpijski medal polskiego judoki. To już ponad 20 lat (dokładnie 23), gdy Paweł Nastula w Atlancie cieszył się ze złota. Wyzwanie przed następcami legendy jest więc ogromne. Opowiada. Że trening techniczny zaczyna o siódmej rano. Zawodnicy ćwiczą walkę o uchwyt. 45 minut. Później prysznic, śniadanie. O 10 mają kolejne zajęcia, przeważnie na macie bądź w siłowni. Dwie i pół godziny. Prysznic, obiad, pół godziny snu. O 16 znów trening. Znów dwie i pół godziny maty albo siłowni. Prysznic, kolacja. Na koniec dnia fizjoterapeuta, czasem rozmowa z psychologiem. Raz na kilka dni przyjeżdża lekarz. Gdy coś doskwiera - ale tak naprawdę doskwiera, bo mniejszy bądź większy ból czuje się zawsze - proszą o poradę. Na koniec dnia pada mu bateria. Kładzie się, bo wie, że rano maszyna znów będzie musiała ruszyć. W cyklu przedolimpijskim, czyli przez dwa lata poprzedzające IO, zawodnicy przebywają poza domem około 260 dni w roku. Połowa w Polsce, połowa za granicą. Robota na pełen etat. - Dobrze płatna? - dopytuję. - Nie mam prawa narzekać na warunki do trenowania. Na rok przed igrzyskami niczego mi nie brakuje. - Przecież nie o to pytam. - To skomplikowane. Duża część kadry, to zawodowi żołnierze. Damian jako jeden z nielicznych ma sponsora, TIM SA. To największa firma elektrotechniczna w Polsce. Wielu zawodników w kadrze, to studenci. Na powierzchni trzymają ich stypendia. - Od kilku lat otrzymuję na AWF we Wrocławiu bardzo dobre pieniądze. Do tego istnieje możliwość aplikowania o stypendia z urzędu marszałkowskiego, urzędu miasta. Rok temu korzystałem z funduszu Polskiej Grupy Zbrojeniowej. Kwoty na kolana nie rzucają, jednak pozwalają na przeżycie. O odkładaniu i zabezpieczeniu przyszłości nie ma jednak mowy - przyznaje. - Judo jest dziś całym moim życiem, wszystko temu poświęciłem. Studiuję na AWF, bo żadna inna uczelnia nie zgodziłaby się na moje ciągłe nieobecności. Zastanawiam się, co będę robił po zakończeniu kariery. Gryzie mnie to. Jeśli nie zdobędę medalu olimpijskiego, nie będę miał sportowej emerytury. Wszyscy wokół myślą, że się rozwijam, brnę do przodu, a w mojej głowie kotłują się myśli pełne niepokoju. W pewnym momencie kończysz 30 lat, nie kwalifikujesz się na mistrzostwa, nie jedziesz na igrzyska, młodzi cię wypierają. Nie byłeś w stanie zabezpieczyć się finansowo, więc w końcu orientujesz się, że jesteś w proszku. Łapiesz się fuch, z konieczności prowadzisz zajęcia z dziećmi. Bo niczego innego się nie nauczyłeś, patrzyłeś tylko na matę. Nawet jeśli dziś, w wieku 25 lat, chciałbym założyć własny biznes, nie mam szans na jego utrzymanie. Wciąż jestem na zgrupowaniach, treningach, zawodach. Przedstawiciele sportów drużynowych mają większe możliwości zabezpieczenia swojej przyszłości, chociaż na kilka pierwszych lat po zakończeniu kariery. A u nas koniec ze sportem to koniec etatu w wojsku, stypendiów. Na dodatek często wciąż mieszkasz z rodzicami. Masz 30 lat, a finansowo i życiowo wyglądasz jak dwudziestolatek. Boję się przyszłości. Wciąż o tym myślę. To bardzo częsty temat na naszych zgrupowaniach. Realia widać na przykład przy okazji wyjść do knajpy. Po prostu nie każdego na to stać. To depresyjne, ale tak wygląda nasz sport. W tych rejonach to odwieczny konflikt. Marzenia i duma z reprezentowania narodowych barw ścierają się z prozą życia, przeciwnikiem wyjątkowo mocnym. Damian, swego czasu piąty zawodnik mistrzostw świata, nie jest nawet w stanie zliczyć, ile razy słyszał: "Po co ty to w ogóle robisz?". Słyszy to i jakby ktoś go pod prąd podłączał. - Po co ty to w ogóle robisz? - W tym sporcie myślenie o pieniądzach to najkrótsza droga do zakończenia kariery. A gdzie wyższe cele? Ambicja? Duma? - dopytuję. - Wielu kolegów z mniej popularnych dyscyplin nosi w sobie zawiść. Zazdrość, że piłkarz albo siatkarz ma kasę. We mnie zawiści nie ma. Piłka to dyscyplina medialna, poza tym - o wiele trudniej jest się w niej wybić niż w sporcie niszowym. Podziwiam ich, że potrafili wejść na szczyt i się tam utrzymać. Mi państwo za pośrednictwem Polskiego Związku Judo zapewnia możliwość trenowania, przygotowania się w dobrych warunkach do zawodów. Może medal w Tokio sprawi, że ludzie bardziej zainteresują się moją dyscypliną? Najpierw trzeba wymagać od siebie, by móc wymagać od innych. - Za rok, jeśli pojedziesz na igrzyska, będą wymagać od ciebie. To nieuniknione. Na pewno pojawi się ktoś, kto oglądając walkę w telewizji, bez zastanowienia mnie oceni. Ale on jest słaby! Do niczego się nie nadaje! A tylko ja będę wiedział, jak wiele życia poświęciłem, by się tam dostać. Zanim ocenisz, pomyśl o sportowcu jak o człowieku. Sportowiec to nie tylko to, co widać w telewizji.
MOJE ŻYCIE, MOJA KARIERA
Michałowi marzy się apteka. Taka nieduża, osiedlowa, z pudełkami równo ułożonymi na drewnianych półkach. W dawnym życiu chce pozostać dzięki stałym bywalczyniom, pakującym w biedronkowe reklamówki suche zioła na zamęczający kaszel. Żona robi uprawnienia, a on ciuła kasę. To za jakiś czas, bo dziś celem są igrzyska. Całe życie poukładał tak, by 25 lipca 2020 roku wyjść na jeden z tokijskich, badmintonowych kortów. - Swoje szanse oceniam 50 na 50. To moja ostatnia okazja - mówi 32-letni Michał Rogalski, aktualnie najlepszy polski badmintonista. - Spotykamy się w warszawskiej Arenie Ursynów. Zajechany dwugodzinnym treningiem zbiera z ziemi tuziny piórkowych lotek. Na igrzyska pojedzie 38 singlistów z listy światowej. Maksymalnie dwóch z jednego kraju, ale tylko jeśli we dwóch będą w pierwszej szesnastce rankingu. Dotyczy to więc tylko kilku krajów: Korei Południowej, Indonezji, Chin, może Danii. Bilet do Tokio powinno więc dać około 78. miejsce. Rogalski balansuje na granicy. Dziś atmosfera w polskim badmintonie jest w miarę czysta. Ale jeszcze kilka miesięcy temu było dramatycznie. - Od lipca do grudnia 2018 roku nie było pieniędzy na nic. Przez nieporozumienia działaczy my, zawodnicy, musieliśmy opłacać trenerów, wynajęcie kortów, sprzęt, wyjazdy. Byliśmy pozostawieni sami sobie. Z własnych środków opłaciłem 16 wyjazdów na turnieje dające punkty do rankingu i kwalifikację na igrzyska europejskie. Pieniędzy nikt mi za to nie zwrócił - przyznaje reprezentant Polski. A kwoty to niemałe. - Udział w jednym turnieju - bilety lotnicze, hotele - to koszt od dwóch do pięciu tysięcy złotych. Do tego trener przygotowania fizycznego - 600 złotych miesięcznie. Fizjoterapeuta to kolejne sześć stów. A gdzie jeszcze rakiety, naciągi, owijki, lotki, buty... Dziś, na rok przed igrzyskami, w najważniejszym momencie walki o wyjazd do Tokio (....) - Pracuję tylko z ludźmi, do których mam zaufanie. Na szczęście sytuacja w związku się ustabilizowała, pokrywane są koszty startów i wyjazdów na turnieje. To ogromne odciążenie finansowe. Nowe władze mają sporo kasy, a przez to kontrolę nad zawodnikami. Mocno nas ograniczają, nie chcą byśmy działali na własną rękę, korzystali z pomocy indywidualnych trenerów zatrudnianych za nasze prywatne pieniądze. Mają wizję, ale nauczyłem się już, że wszyscy gracze, którzy w przeszłości coś w Polsce osiągnęli, chodzili swoimi ścieżkami. To moja kariera, moje marzenia i moja ostatnia szansa. Nie chcę jej zmarnować - mówi wprost. Nie okradł banku, kasy nie drukuje w domowym zaciszu. Środki na życie w tym świecie ma z ośmiu źródeł. Stypendia, gra w lidze polskiej, występy w ligach zagranicznych (Dania, Szwajcaria i Czechy), gra w międzynarodowych turniejach. Tu tysiąc, tam dwa tysiące. Wychodzi na zero. Co zarobi, wyda na granie i przygotowania. - Nie będę czekał, aż mi coś spadnie z nieba. Aż ktoś zrobi coś za mnie. Gdybyś pogadał z zawodnikami naszej kadry, zdecydowana większość mówiłaby ci o obawach co do przyszłości. Niepewności życia po zakończeniu kariery. Ja mam plan. Z żoną, byłą badmintonistką, chcemy otworzyć aptekę. Ona skończyła farmację. Jest przepis, że tylko farmaceuta może być właścicielem apteki. Chciałbym więc odłożyć trochę kasy z grania i za kilka lat otworzyć taki biznes. Mały, ale da nam środki na życie i możliwość poświęcenia się pracy z młodzieżą. Badminton, to skrajnie porąbany sport. Wszystko cię boli, nie jesteś w stanie rano zwlec się z łóżka. Ale idziesz, nacierasz dalej. A z tyłu głowy kiełkuje myśl, że nie jest to jedyna w życiu rzecz, którą mógłbyś się zajmować. Myślisz o przeciwnościach, czasem dochodzisz do wniosku, że nie warto się już męczyć. Ale to mija, wyrzucasz to z siebie, idziesz na trening. Robisz, co kochasz od lat. Był taki czas, gdy codziennie o szóstej rano stawałem pod siedemnastopiętrowym blokiem. Czekałem, aż ktoś otworzy drzwi, bym mógł się wślizgnąć na klatkę. Wchodziłem na samą górę, zostawiałem bidon i plecak, po czym robiłem 10 rundek. Wychodziły prawie trzy minuty w jedną stronę. Później sam opłaciłem obóz w Zakopanem. To wszystko przyniosło znakomite efekty. Po pierwszym wygranym turnieju koledzy pisali mi SMS-y: "Który to był blok? Podasz adres? W tym momencie mogę to powiedzieć z pełną odpowiedzialnością. Całe życie ułożyłem pod walkę o IO. Nic innego nie robię. Wstaję o 6:30, trenuję, czysto jem, wydaję na przygotowania swoje pieniądze, kładę się o 22. I tak non stop. Mam wyrozumiałą żonę, która zdaje sobie sprawę, że muszę spróbować. Gdybym tego nie zrobił, musiałaby żyć pod jednym dachem ze sfrustrowanym człowiekiem.
GWIAZDY COCZTEROLETNIE
Kiedyś myślała, że ten medal to punkt zwrotny. Że w tym całym zamieszaniu nagle coś się zmienia, łatwiej jest i jaśniej. Wioślarski krążek z Rio zdjęła z szyi trzy lata temu, wpakowała do szuflady. Nic się nie zmieniło. Przyszłości nie dlatego się nie boi, że czeka na nią olimpijska emerytura. Jest spokojna, bo mama wpoiła jej prostą zasadę: myśl pozytywnie. No i myśli, optymizmem zaraża każdego na swej drodze. - Długo czekasz? - wita mnie z uśmiechem od ucha do ucha Agnieszka Kobus-Zawojska, brązowa medalistka igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro w wioślarstwie w kategorii czwórka podwójna. - Chodź, pokażę ci nasz klub! Oprowadza, opowiada. Że większość roku spędza poza domem. Łącznie to będzie około 300 dni na zgrupowaniach i zawodach. Że nie ma prawa narzekać na warunki, związek robi co może, by niczego im nie brakowało. By miały dobre warunki i trenowały w ciekawych miejscach. Nawet jak w jednym z COS-ów było tragiczne jedzenie, zgłosiły to przełożonym i na drugi dzień miały zapewniony inny catering. Niby oczywistość, ale w sportach mniej popularnych nie jest to takie jasne. Resztę dni w roku trenują w macierzystych klubach. Agnieszka jest zawodniczką AZS AWF Warszawa, jednak najczęściej trenuje w amatorskim klubie Towarzystwo Wisła dla Wioślarzy. Kilka pomieszczeń, siłownia, malutka szatnia, ergometry. Osoba spoza środowiska może się zdziwić, że medalistka olimpijska trenuje tu bez grymaszenia. - Życie przyzwyczaiło mnie, że nie pracuję w sterylnych warunkach. Gdy po zmianie klubu z MOS-u na AZS poszłam pierwszy raz na salę treningową, to się popłakałam. Zadzwoniłam do taty i rozmawiałam z nim ze łzami w oczach. Jedno pomieszczenie połączone z siłownią, pleśń na ścianach. Nie miałam pojęcia, jak złapać oddech podczas treningu. Widzę w twoich oczach, że chciałbyś teraz powiedzieć: tu też są słabe warunki. A ja uważam, że są świetne. Doceniam, co mam. Miałam wiele gorzej - mówi. Wioślarska kadra przebywa właśnie w Zakopanem. Przygotowuje się do mistrzostw świata, które będą jednocześnie olimpijskimi kwalifikacjami. Dla dziewczyn z naszej elitarnej osady - czwórki podwójnej - to najważniejszy start w roku. - Wiem, że faworyci jechali do Rio i nie zdobywali tam medali. Trzeba mieć z tyłu głowy, że zdarzyć się może wszystko, ale stawiam sprawę jasno: nie wyobrażam sobie, byśmy nie pojechały do Tokio i nie powalczyły o najwyższe cele - mówi Agnieszka. Wie, jak się to robi. Przed trzema laty stanęła przecież na najniższym stopniu podium. Wspominała to później nie raz. Że najpierw o igrzyskach się marzy. Że to takie niby nieosiągalne, odległe, niemożliwe. Później się tam jedzie, chłonie specyficzną atmosferę. Na koniec robi się po prostu swoją robotę. One zrobiły wtedy swoje, więc Polska przez kilka dni wiedziała o ich istnieniu. - Nigdy jednak nie myślałam, że po medalu stanę się celebrytką. Że ludzie będą mnie rozpoznawali na ulicy. Całkiem głośno było o nas tylko w dniu startu i przez kilka kolejnych dni. A później? Miałyśmy srebro na mistrzostwach świata, jeszcze później zostałyśmy najlepsze na świecie i nikt o nas nie mówił. Ba, zostałyśmy wybrane najlepszą osadą globu, a w Polsce nie znalazłyśmy się nawet w dziesiątce najlepszych sportowców w plebiscycie Przeglądu Sportowego. I muszę przyznać, że poczułam wtedy autentyczny smutek. To był ogromy cios, bo nie da się w naszej dyscyplinie zrobić więcej w roku nieolimpijskim. Na własnej skórze doświadczyłam, co to znaczy być gwiazdą świecącą raz na cztery lata. Szybko jej jednak przeszło. Gdyby miała się denerwować na to, że uprawia niszowy sport, już dawno musiałaby zmienić dyscyplinę. I to bez pewności, że w tej nowej też byłaby najlepsza na świecie. - Życie po medalu się nie zmienia. Może poza faktem, że zagwarantowałam sobie olimpijską emeryturę, czyli średnią krajową, która będzie mi wypłacana po ukończeniu 40. roku życia. Trochę ponad 2,5 tysiąca złotych. Żaden szał, ale minimalne zabezpieczenie do końca życia będę miała. Już teraz wiem, że gdy rzucę sport, będę normalnie pracowała. Jeszcze nie wiem, jako kto. Nie przejmuję się tym. Jeśli radzę sobie w tak ciężkim sporcie, w życiu też dam radę. Bo dziś na budowanie spokojnej przyszłości nie ma szans. Pewnego razu z mężem, też wioślarzem z kadry, chcieli założyć biznes. Ale przemyśleli to i doszli do wniosku, że to bez sensu. Treningi, zgrupowania, zawody zabierają im tyle czasu, że jak szybko by biznes założyli, tak szybko by go zawieszali. Nie da się trenować wioślarstwa na pół etatu i być najlepszym na świecie. - Skończyłam studia, teraz robię drugie, ale wymagało to ode mnie i wciąż wymaga potężnego poświęcenia. Gdy więc skończę karierę, nie będę miała żadnego doświadczenia zawodowego. Trzydzieści kilka lat na karku i puste CV. Czy to nie jest całkowite poświęcenie? Nie chcę, żeby moje słowa zostały źle odebrane. W naszym kraju gdy na głos mówi się o swoich rozterkach, zaraz słyszy się odpowiedź: co ona narzeka? Ma żarcie i spanie, na dodatek na pewno z moich podatków, więc niech się zamknie i wiosłuje albo zmieni zajęcie. A to nie jest tak. Normalny człowiek idzie do pracy, po ośmiu godzinach wraca do domu. A ja wciąż jestem w pracy. Ale kocham to i nienawidzę. Kiedyś patrzyłam w telewizor na olimpijskie zmagania i myślałam, że rywalizują tam nadludzie. Dziś podczas różnych spotkań z dzieciakami mówię: jestem taka sama jak wy. Tyle tylko, że to, gdzie dzisiaj jestem, zawdzięczam potężnej pracy. Poświęceniu. - Mam prośbę: oglądajcie wioślarstwo częściej niż raz na cztery lata. Poza tym - to dyscyplina, którą może uprawiać każdy, amatorsko. Rozejrzyjcie się, sprawdźcie gdzie są kluby, możliwości. Wejdźcie do łódki, popłyńcie. Uwierzcie, warto! To nie tylko sport, to wspaniała zabawa i integracja z ludźmi! To coś lepszego niż serie na komercyjnej siłowni. Najlepszym przykładem jest amatorski klub, w którym trenuję. To prawdziwa wioślarska rodzina!
ZABOLAŁO RAZ A DOBRZE
Ewa mogła zostać w Stanach. Dziś kosiłaby pieniądze, jak kombajny zboże na podlaskich polach. Nowoczesna korporacja nie pociąga jednak jak marzenie o igrzyskach. Do ojczyzny wróciła i po latach nie narzeka. Mówi, że tę swoją niszę kocha do szaleństwa. Bo kto uprawia sport mniej popularny, musi mieć w sobie wiele do niego miłości. Bez tego na mistrzowski poziom za cholerę się nie wdrapiesz. - A jeśli ktokolwiek powie ci, że funkcjonuje dla kibiców, to po prostu cię okłamie. My to robimy przede wszystkim dla siebie - zaznacza Ewa Trzebińska, indywidualna i drużynowa wicemistrzyni świata oraz drużynowa mistrzyni Europy w szpadzie. Dlatego nigdy do nikogo nie miała o nic pretensji. Nigdy nie żałowała. Ani przez sekundę nie myślała, że pójście w ten sport było błędem. Pieniądze, sława obecne w innych dyscyplinach, w ogóle jej nie interesują. Szpada dała jej wszystko. Dała jej pewność siebie, umiejętność radzenia sobie ze stresem, upór w dążeniu do celu. Dzięki szpadzie poznała męża. Pozwoliła studiować w Stanach. Ewa została przecież poproszona o reprezentowanie tamtejszej uczelni. To była propozycja z tych nie do odrzucenia. Za Oceanem mieszkała sześć lat. - Na szermierce się dorobiłam - mówi wprost. - Przede wszystkim w taki sposób, że zdobyłam wykształcenie nieosiągalne dla 98 procent polskiego społeczeństwa. Nieosiągalne, bo tak drogie. To zostanie mi na całe życie. Po zakończeniu studiów w USA dostałam atrakcyjną propozycję pracy. Ogromna międzynarodowa firma, dobra pensja. Wstępnie się zgodziłam. Później jednak usiadłam, przemyślałam wszystko i podziękowałam. Nie wyobrażałam sobie życia na stałe poza Polską. I nie wyobrażałam sobie rzucenia sportu. Wróciłam do ojczyzny, dziś walczę o sukces w Tokio. To sport indywidualny, ale kwalifikacje IO są wyjątkowo drużynowe. Do Japonii pojedzie osiem najlepszych drużyn na świecie: cztery z klasyfikacji oraz po jednej z każdej ze stref. Polki są aktualnie numerem trzy w klasyfikacji światowej i numerem trzy w klasyfikacji olimpijskiej. - Biletu nie mamy jeszcze zapewnionego. To momentami okrutny sport, więc spokojna nie będę, aż nie postawimy kropki nad i. Na szczęście okazji do wywalczenia awansu jest jeszcze bardzo dużo - przyznaje. Gdy w 2017 roku zdobyła w Lipsku wicemistrzostwo świata, związek szermierczy złożył jasną deklarację: niczego ci nie zabraknie. Zawodniczka przyznaje, że z danej obietnicy działacze wywiązują się w stu procentach. Sprzęt, treningi motoryczne, obsługa medyczna, obozy, wyjazdy - gdy znajduje się na zgrupowaniach, ma wszystko. - To szalenie ważne, bo w szermierce, jak w każdym sporcie niszowym, bardzo trudno o sponsorów. Objęto mnie programem Miedziane Rywalizacje KGHM, jestem poza tym żołnierzem Wojska Polskiego. Każda duża jednostka ma swój zespół sportowy. Ja jestem żołnierzem w 31 Bazie Lotnictwa Taktycznego w Krzesinach. Wśród sportowców z niszowych dyscyplin to częsta praktyka. Naszym zadaniem jest trenowanie i reprezentowanie Wojska Polskiego w zawodach cywilnych oraz wojskowych. W jednostce czasem trzeba się pojawić, przejść szkolenie. Wojsko i stypendia dają mi stabilizację finansową, dzięki której mogę się skupić w stu procentach na trenowaniu. Był taki moment, gdy próbowała godzić sport z normalną pracą. Rehabilitowała się po ciężkiej kontuzji kolana i pracowała jako młodszy analityk finansowy. Po ośmiu miesiącach totalnej harówki i próby łączenia dwóch treningów dziennie z biurem i wyjazdami - odpuściła. - Zaczęłam nawalać na obu frontach. Od tego momentu, a było to dwa lata temu, zdecydowałam że do Igrzysk w Tokio nie podejmuję żadnych dodatkowych zajęć. Nie da się trenować na pół gwizdka i myśleć o sukcesach - zdradza. Przez długi czas była zawodniczką AZS AWF Warszawa. Z powodu nieporozumień z trenerem odeszła do UKS Żoliborz. Jak sama nazwa wskazuje, to klub uczniowski. Treningi odbywały się w sali klubu Stowarzyszenie Szermierzy Legia Warszawa. Po odebraniu im hali, ćwiczą w jednej ze szkół podstawowych. Dostęp do sali gimnastycznej podstawówki klub ma cztery razy w tygodniu po dwie godziny. - Gdy akurat nie przebywam na obozie i jestem w Warszawie, pojawia się pewien problem. Na moim poziomie trenuje się na uziemionych planszach. A tam jest tylko parkiet. Mamy stare gumy z lat 70., ważące "milion" kilogramów. Przed rozpoczęciem treningu muszę mopem zwilżyć parkiet, bo w przeciwnym razie guma się pod nami ślizga. Później trzeba przywieźć na wózku gumy, rozłożyć aparaty. Na koniec treningu - wszystko zwinąć, ściągnąć sprzęt. Z dwóch godzin zajęć zostaje niecałe 90 minut. Zmieniałam teraz klub na AZS Katowice, ale wciąż mieszkam w stolicy, tu jest też mój trener, więc gdy jestem w Warszawie, trenuję w takich okolicznościach około sześć razy w miesiącu. Nagrałam specjalny filmik, poszłam z nim do związku. Obiecano pomoc, ale na takie zmiany potrzeba czasu. Uświadomiłam sobie, że to nie powinno być moje zadanie, by się tym zajmować. Powinnam trenować, przygotowywać się, mieć czystą głowę. Buntowałam się, próbowałam z tym walczyć, ale to zabierało mi energię, odciągało uwagę od rzeczy najważniejszych. Już się z tym pogodziłam. Może po igrzyskach coś się zmieni. Ale żeby tak się stało, musi być wynik. Że uprawia sport niszowy, zabolało ją tylko raz. Raz, a mocno. To było po mistrzostwach świata w Lipsku. Indywidualnie wywalczyła srebro, drużynowo brąz. Był to pierwszy indywidualny medal w szermierce od dziesięciu lat. - Naprawdę duża rzecz, a nie zostałam nawet zaproszona na Bal Mistrzów Sportu. Nie było mnie we wskazanej przez jury dwudziestce. Z ciekawości zerknęłam, kto znalazł się wśród nominowanych. Poza zawodnikami, do których nie mam prawa się porównywać ze względu na specyfikę sportu, na przykład Roberta Lewandowskiego, miałam lepsze wyniki od dwunastu nominowanych. To był cios. Telewizja pokazuje, co chce pokazywać. Kibice decydują, co oglądają. Zwykła rzecz. Ale jeśli mówimy o gali mistrzów sportu, to albo wysyłajmy najlepszych, albo najpopularniejszych. Nie znaleźć się w 20 mimo takich wyników? Bolało straszliwie. Trenuję 20 lat i wciąż nie byłam na igrzyskach. To lata poświęceń, wyrzeczeń, włożonej katorżniczej pracy. To kwestia podporządkowania całego życia! Lata samodyscypliny. W pewnym momencie trening zaczyna kolidować z codziennością, prywatnością. Trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, co jest dla ciebie w życiu ważne i jaki masz cel. Gdy jesteś młody, wokół krąży wiele pokus, czasem wyjście na imprezę jest dla ciebie życiowym celem. I to kluczowy moment. Wtedy decyduje się, czy podążysz na szczyt, czy utkniesz w przeciętności. Dokonałam wyboru i nie żałuję ani jednego dnia. Kibic przez kilka minut raz na cztery lata oglądający w telewizji występ szermierza bądź innego sportowca, o którym często nawet wcześniej nie słyszał, nie ma pojęcia o jego życiu. O tym, jaką drogę przeszedł, co poświęcił, by się tam w ogóle znaleźć. Warto o tym pamiętać, gdy za rok rozpoczną się igrzyska.
Autor: Paweł Kapusta (dziennikarz piłkarski, który nie stroni także od pisania na temat innych dziedzin jak np. polityka. Od 2016 roku związany z Wirtualną Polską)