„Siła przyciągania” – felieton Krzysztofa Miklasa na temat mistrzostw świata w Chiang Mai
Mistrzostwa świata w Chiang Mai będą dla wszystkich ekip bardzo ważne, bo ostatnie przed igrzyskami w Pekinie i jednocześnie będące decydującą do nich kwalifikacją. Ciężary w olimpijskim kontekście są indywidualną dyscypliną nietypową, bo kwalifikacje zdobywa cała drużyna, a nie poszczególni zawodnicy. Może więc w skrajnym przypadku być tak, że jedni te olimpijskie druki akredytacyjne zdobędą, a potem na nich znajdą się całkiem inne nazwiska. Podejrzenia idą głównie w stronę Chińczyków, a raczej Chinek, ale nie ma co martwić się za Chińczyków na zapas. Z pewnością za niecały rok będą chcieli udowodnić światu, że są narodem nie tylko najliczniejszym, ale i najbardziej wysportowanym. Podnoszenie ciężarów w przeprowadzaniu tego dowodu ma być jednym z najistotniejszych argumentów. Ale i dla innych nieco zostanie. My najbardziej liczymy oczywiście na Marcina Dołęgę i Szymona Kołeckiego. W powszechnej opinii takich pewniaków, jak oni, polski sport ma teraz niewielu. Tyle, co na palcach jednej ręki. Wedle „Gazety Wyborczej" to jeszcze wioślarska czwórka podwójna i Otylia Jędrzejczak.
Chiang Mai (i w ogóle Tajlandia) organizuje mistrzostwa w podnoszeniu ciężarów po raz drugi. Gdy do programu olimpijskiego przed igrzyskami w Sydney dopisano sztangę kobiet, wiele egzotycznych krajów o słabiutkim sporcie wyczynowym zwąchało swoją szansę. Tajlandia również. Przyznać trzeba, że ją świetnie wykorzystuje. Tajowie, naród niezwykle pogodny, stale uśmiechnięty i szczycący się tym, że jako jedyny w tym regionie świata zawsze był niepodległy, przed dziesięcioma laty włączyli mistrzostwa w trwające właściwie cały rok obchody siedemdziesięciolecia swego króla Bhumibola. Minęło dziesięć lat i jaśnie Tajom panujący Bhumibol obchodzi osiemdziesiątkę. Znów Tajowie świętują. I znów robią mistrzostwa w ciężarach, co lubiącemu egzotyczne wyprawy prezydentowi IWF-u, Tamasowi Ajanowi bardzo odpowiada. Tamte mistrzostwa, z roku 1997, były dla nas niezwykle szczęśliwe. Polska sztanga z trudem wtedy wstawała z kolan. Zaś zawodnikiem, który ją z tych klęczek najbardziej podnosił, był Andrzej Cofalik. Andrzej wychował się w wyjątkowej rodzinie na bardzo religijnym, skromnym i znającym smak ciężkiej pracy Śląsku, w Palowicach koło Żor. Siedmioro dzieci, z czego czterech chłopaków. Po kolei: Marian, Bogdan, Hilary i właśnie Andrzej. Wszyscy w tym kwartecie chcieli mocować się z żelaznymi fajerami, żeby innym i sobie samemu coś udowodnić. W Górniku Czerwionka, klubie już nie istniejącym, pomagał im w tym trener Bolesław Palichleb. Marian w siedemdziesiątym szóstym został wicemistrzem świata juniorów, ale wielkiej kariery w seniorach nie zrobił. Dźwigał też Bogdan, ale silniejsze od gryfu i kolorowych pierścieni okazało się powołanie zakonne, misyjne. Rychło udał się do najdzikszych miejsc współczesnego świata, do Papui-Nowej Gwinei, by głosić Papuasom prawdę o Chrystusie. Dźwigał Hilary i dobrze to jego dźwiganie pamiętam, bo chłopak był zdolny i nad wyraz ambitny, ale przy tym jakiś nerwowy i na zawodach spalał się psychicznie. Z lepszą psychiką mógłby być nawet mistrzem świata. Niespełnione marzenia braci Cofalików nie przytłoczyły jednak ostatniej ich nadziei - Andrzeja. Na igrzyskach w Atlancie niespodziewanie na niego spadła odpowiedzialność za los polskiej sztangi. Wracaliśmy wtedy do międzynarodowej rywalizacji po rocznej banicji za zbiorowy „koks".
Andrzej nowicjuszem nie był. Debiutował w Barcelonie, gdzie był dziesiąty. Uzbierał tam w dwuboju 350 kg. W jego kategorii (82,5 kg) triumfował wtedy Pyros Dimas przed Krzysztofem Siemionem, a podział medali na złoty dla Greka i srebrny dla Polaka, przy jednakowym wyniku (370 kg) i identycznej ich własnej wadze, był efektem przedziwnego regulaminu, bo na zdrowy rozum powinny być dwa złote medale. Nic dziwnego, że o Andrzeju wtedy niemal zapomniano. Cztery lata później Cofalik uzyskał tyle, ile Dimas i Siemion w Barcelonie i dało mu to brązowy medal. Jakże ważny był to medal dla polskich ciężarów! Opowiadano mi po powrocie z Atlanty, że gdy snułem w telewizyjnej transmisji opowieści o rodzinie Cofalików, pół Polski miało łzy w oczach. Bo przecież w takich momentach potrafimy się wzruszyć. Minął rok i przyszły mistrzostwa w Chiang Mai. Cofalik startował rewelacyjnie. Znów dołożył parę kilo. Dokładnie pięć. Wszystkie podejścia czysto zaliczył i został mistrzem świata. Pierwszym polskim mistrzem świata po piętnastu latach (poprzednim był Piotr Mandra w 1982 w Lublanie). Do jego złota doszły srebrne medale Tadeusza Drzazgi i Mariusza Jędry oraz brązowe Waldemara Kosińskiego i wspomnianego Siemiona.
Teraz w Chiang Mai też będziemy liczyć na sukcesy. Szymon Kołecki i Marcin Dołęga to ludzie z niezwykłym charakterem. Ambicje mają też inni, a po Grzegorzu Kleszczu, Bartłomieju Bonku czy Krzysztofie Szramiaku również można spodziewać się miłych niespodzianek. Choć ciężary to sport nad wyraz wymierny, a siła przyciągania na całej kuli ziemskiej jest jednakowa. Dziesięć lat temu dla Polaków miała jednak jakiś discount. Może więc i tym razem?
Krzysztof Miklas (TVP)