Ciężary - wielka pasja prof. Marka Bojarskiego, Rektora Uniwersytetu Wrocławskiego.
Z prof. Markiem Bojarskim, rektorem Uniwersytetu Wrocławskiego, członkiem Komitetu Honorowego MŚ 2013 w podnoszeniu ciężarów i byłym świetnym sztangistą, rozmawia dziennikarz "Gazety Wrocławskiej" Wojciech Koerber.
- Może zacznę konkretnie – ile Pan Profesor bierze na klatę?
- To ja może o czasie przeszłym powiem.
- O przeszłym i o teraźniejszym proszę, bo wiem, że wciąż Pan Profesor do sztangi podchodzi.
- To prawda, chociaż teraz możliwość odniesienia kontuzji jest bardziej prawdopodobna niż kiedyś. Mój rekord życiowy – jak pan powiedział, na klatę – to 140 kg. proste nogi i wyciskałem, natomiast stylem na podsiad – 145 kg. Jak widać, w moim przypadku bardzo mała była różnica między wyciskaniem a podrzutem. Bo ja samoukiem byłem, dobrze wytrenowanym siłowo, za to słabiutkim technicznie.
- To wyniki porównywalne z najlepszymi Baszanowskiego, choć wiadomo, że ten w niższych wagach chodził.
- Z tego, co sobie przypominam, Baszanowski 145 kg nigdy nie wycisnął. Musiałbym to sprawdzić, choć wydaje mi się, że jakieś 135-137 kg. W każdym razie, gdy wycisnąłem 145 kg, nie byłem w wadze ciężkiej. W tym swoim najlepszym okresie ważyłem z reguły do 90 kg. Wtedy to była kat. lekkociężka – od 82,5 do 90. Wtedy właśnie byłem najlepszy, dziś, niestety, trochę sadła wisi.
- Żeby Czytelnicy mieli jasność – gdy mówimy o wyciskaniu, mamy na myśli bój, który zniknął przed laty z rywalizacji ciężarowców, m.in. z uwagi na spore obciążenia kręgosłupa. Było to wyciskanie sztangi ponad głowę stojąc, z prostych nóg. A ile Pan Profesor wyciska leżąc, czyli na klatę według dzisiejszej nomenklatury?
- To właśnie jest najciekawsze, że byłem lepszy w staniu niż w leżeniu. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Moi koledzy, którzy naprawdę prezentowali dużą siłę, w leżeniu byli zdecydowani lepsi.
- To ile było w leżeniu?
- Dobrze już nie pamiętam, ale około 130 kg.
- Dlaczego był Pan Profesor samoukiem?
- Jeszcze w szkole średniej, w Przemyślu, wpadła mi w rękę gazeta sportowa, pamiętam jak dziś. Opisywano w niej trening i wyniki tego znakomitego ciężarowca amerykańskiego, Paula Andersona. On jako pierwszy przekroczył w trójboju 500 kg. I był chyba podobny do mnie. Dlatego, że – jak wyczytałem w jego rekordach – wyciskał 191 i podrzucał 191. I tak sobie wtedy pomyślałem – ciekawe, czy człowiek stałby się znacznie silniejszy dzięki treningowi. Zacząłem chodzić z kolegami na treningi w dawnej mojej szkole podstawowej. Dogadaliśmy się z tercjanem – dziś byśmy powiedzieli, z gospodarzem obiektu – i pozwalał nam ćwiczyć. Kolega był zapaśnikiem, więc zaznajamiał mnie z treningiem, na który uczęszczaliśmy trzy razy w tygodniu. Później zaczęły się zajęcia w klubie Czuwaj, choć klub ten nie miał sekcji ciężarowej. Szukając jej, zapisałem się do LZS-u Medyka, 13 km od Przemyśla. Startowałem m.in. na mistrzostwach Polski LZS-ów i wtedy właśnie raz jedyny spotkałem się z bratem Basza-nowskiego. Chudziutki, szczuplutki, w jakiejś lżejszej wadze dźwigał, później już o nim nie słyszałem.
- Wiem, że pisali o Panu Profesorze w książce podsumowującej dokonania sportowców z Podkarpacia.
- Mam takie miłe wspomnienie, że napisali o mnie w prasie, kiedy reprezentując na zawodach LZS Medyka, ustanowiłem rekord juniorów województwa rzeszowskiego w wyciskaniu, poprawiając ów rekord – jak napisali – „aż o 7,5 kg”. Pamiętam, że chodziło o wynik 90 kg. Kiedy przyjechałem na studia do Wrocławia, rozpocząłem treningi na ówczesnym WSWF-ie, gdzie spotkałem się z naprawdę wybitnym trenerem, Leszkiem Makuchem. Potrafił zrobić rewelacyjny trening ogólnorozwojowy i pokazać technikę, choć te błędy samouka pozostały już na zawsze. Jeździliśmy ze zmiennym szczęściem po Dolnym Śląsku i naprawdę się zrosłem z tą salą. Portierzy byli przekonani, że jestem studentem WSWF-u, a później – że pracownikiem (Marek Bojarski kończył studia prawnicze na UWr – WoK). Dostawałem klucze do magazynu, całe lata tam trenowałem i tam też ustanowiłem swój życiowy rekord w wyciskaniu. Później była kilkuletnia przerwa, kiedy podjąłem decyzję o budowie domu. Nie za bardzo miałem czas jeździć niemal 15 km na trening, gdyż dom budowałem na Stabłowicach. Ale mijają lata, już byłem na UWr prorektorem, otwierają się drzwi, wchodzi pan z jakąś sprawą, załatwiliśmy, mówię, że wszystko jest w porządku, aż w końcu on: „ale my się znamy!”. Popatrzyłem – a skąd my się znamy? I on mówi, że z ul. Witelona. Na co ja: „ty, Staszek Szydłowski”. Wracamy do starych wspomnień i Staszek mówi, że nasz przyjaciel, kulomiot Majchrowski, prowadzi zajęcia w szkole na Poniatowskiego. I znowu przygoda się zaczęła, choć już ostrożniej. Kiedy Jacek odszedł na emeryturę, znów trzeba było zmienić miejsce. I Staszek Szydłowski, były skoczek w dal – nie, co ja mówię, on nadal skacze, w sobotę jedzie na zawody oldbojów – a więc Staszek powiedział, że prowadzi zajęcia na Uniwersytecie Przyrodniczym i do dziś się tam spotykamy, gdzie wyposażenie jest oczywiście zupełnie inne niż za moich młodych lat. Są tam urządzenia, o których istnieniu wcześniej nie wiedziałem. Ale powiem jedno – sztanga to jest sztanga. To najlepszy przyrząd. A średnia wieku naszej grupy jest absolutnie powyżej 60. roku (Pan Profesor, wciąż czynny sportowiec, to rocznik 1946).
- Ja widzę, że Pan Profesor ma po prostu predyspozycje, grubą kość itd. Kiedy wiceprezes PZPC Mariusz Jędra widzi mocną kobiecą łydkę, od razu patrzy przez pryzmat dyscypliny, uśmiechając się: „dobra, fajna, na 300 kilo w przysiadzie”.
- Wracając do przysiadu – ja zawsze miałem silne nogi. Na tym WSWF-ie przysiad ze sztangą ważącą 200 kg nie był dla mnie problemem.
- Wiem, że byli u Pana z wizytą szef PZPC Szymon Kołecki i wspomniany Mariusz Jędra. O czym rozmawialiście?
- To była dla mnie największa przyjemność, kiedy pan prezes Kołecki – a do dziś uważam go za jednego z najlepszych sportowców – przyszedł i zaproponował miejsce w komitecie honorowym wrocławskich MŚ (20--27.10, Hala Ludowa). Nigdy bym się nie spodziewał, że będę miał okazję oglądać MŚ w moim mieście, w którym spędziłem tyle lat. Trzymam kciuki za organizatorów, na pewno wszystko wyjdzie.
- Jak często zamierza się Pan Profesor pojawiać w Hali Ludowej? To już będzie rok akademicki.
- Na pewno pojawię się na ciężkich wagach. Zresztą dziś sam bym się pewnie załapał do najcięższej. Ile to dziś jest?
- +105 kg.
- A nie, to na pewno bym się załapał (śmiech). Nie wyobrażam sobie, bym miał przepuścić taką okazję. Ja zawsze w nocy oglądałem te najcięższe wagi, gdy MŚ rozgrywano gdzieś na drugiej półkuli.
- Z kim się Panu kojarzą zeszłoroczne igrzyska?
- Potwornie przeżyłem to rwanie Dołęgi. Nam dr Makuch zawsze mówił – pierwsze podejście bezpieczne, żeby nie spalić i dopiero wtedy możecie szarżować. Jak zobaczyłem, że on raz spalił 190 kg, drugi raz i trzeci, pomyślałem – człowieku, dlaczegoś ty nie poszedł mniej. Ale gdy się później dowiedziałem, że on na treningach rwał 200, to było to bezpieczne, tylko nerwy go chyba zjadły. A dysponował potworną siłą.
- Będzie dźwigał w Hali Ludowej.
- Naprawdę?! To muszę pójść i uścisnąć mu dłoń za tę wolę walki. Dziękuję za tę wiadomość. A u nas na UWr, w czasie MŚ, będzie uroczysta gala w Auli Leopoldyńskiej, gdzie m.in. zostaną odznaczeni ludzie ciężarów. Bo my kształtujemy umysł, ale i muskuły, to piękne połączenie. Powiem tak – nie znam tych wszystkich ludzi, którzy przyjadą, ale cieszę się, że jako szef Uniwersytetu powitam swoich przyjaciół. To jest jedna rodzina.
Rozmawiał: Wojciech Koerber "Gazeta Wrocławska"