Marcin Dołęga: Nic na siłę!
Spodziewał się Pan tak
krętej drogi do olimpijskiego podium ?
- Spokojnie, jestem dobrej myśli. Wierzę, że w ciągu kilku tygodni sytuacja z
barkiem unormuje się na tyle, że będę mógł rozpocząć spokojne przygotowania do
igrzysk. Ciężary, jak sama nazwa wskazuje, nie należą do lekkich dyscyplin,
każdy z zawodników przechodził przez mniej lub bardziej poważne kontuzje. Co
ciekawe, badania, jakie przeprowadziłem, wykazały wadę urodzeniową wyrostka
barkowego, którym kończy się grzbiet łopatki.
I nikt jej wcześniej nie wykrył ?
- Nie było potrzeby robienia badań w tym zakresie, bo nigdy nie miałem
problemów z barkiem. Owszem, pojawiały się jakieś bóle, lecz bardziej
przemęczeniowe. Teraz też tak zresztą myślałem. Pierwsze objawy dały o sobie
znać już w lipcu, narastały i we wrześniu były już tak męczące, że zdecydowałem
się na rezonans magnetyczny. Okazało się, że mam nie tylko wadę urodzeniową
(którą, jak poinformowali mnie lekarze, ma osiem procent ludności), ale i
naciągnięte mięśnie. Między innymi dlatego robiłem takie, a nie inne układy
podczas podejść. Niektórzy się dziwili, dlaczego tak głęboko wpuszczam sztangę
w rwaniu, teraz wszyscy poznaliśmy odpowiedź. Na szczęście uraz nie wymagał
operacji. Wystarczy kilka tygodni odpoczynku, rehabilitacji i leczenia
odpowiednimi środkami.
Zrezygnował Pan ze startu w listopadowych mistrzostwach świata, ale
wystąpił na mistrzostwach Polski. W takich okolicznościach nie było to zbyt
dużym ryzykiem ?
- O tym, że nie dam rady przygotować się do Paryża, wiedziałem już miesiąc
wcześniej. Co prawda starałem się tę myśl odwlec, lecz nie było przed nią
ucieczki. Nie można robić czegoś na siłę, jeśli coś boli, trzeba borykać się z
kontuzją, a w perspektywie jest wyjazd na igrzyska olimpijskie. Londyn był i
jest moją docelową imprezą. Mam medale z każdej wielkiej imprezy oprócz
igrzysk. Chcę uzupełnić kolekcję. Aby tak się stało, muszę być gotowy na sto
procent. A jeśli chodzi o mistrzostwa Polski, to wszystko odbyło się pod
kontrolą lekarzy. Sam długo zastanawiałem się nad startem, wreszcie usłyszałem,
że mogę spróbować. Oczywiście nie było stuprocentowej pewności, że nic mi się
nie stanie. Gdy zapytałem o to lekarzy, usłyszałem, że gwarancji nie dostanę,
ale dźwigając w granicach 390, maksymalnie 400 kg, nic złego nie
powinno mi się wydarzyć. Wystartowałem również dlatego, że jestem żołnierzem
zawodowym i mam obowiązki wobec armii. Musiałem zaliczyć, chociaż jedną imprezę
w roku, a wcześniej w żadnej innej nie wystąpiłem.
Kiedy będzie wiadomo coś więcej na temat Pana zdrowia i możliwości
podjęcia treningów z większymi obciążeniami ?
- Mam nadzieję, że do końca roku kontuzję w pełni wyleczę i od stycznia ruszę z
mocnymi przygotowaniami do igrzysk. Leczenie zacznę od przyszłego tygodnia,
jadę zresztą do Spały, gdzie kadra będzie trenować przed mistrzostwami. Uraz
nie oznacza, że całkowicie zrezygnuję z ćwiczeń. Muszę tylko ustalić szczegóły
z lekarzem i fizykoterapeutą, ale myślę, że nad mięśniami grzbietu i nóg
powinienem cały czas pracować, by nie osłabły. Jakieś lekkie ćwiczenia na
ramiona i bark też pewnie wykonam. Wszystko jednak do granicy bólu.
Co Pan poczuł, gdy problem się pojawił ?
- Było mi ciężko, co tu ukrywać. Pół roku ciężkiej pracy, przygotowań do
mistrzostw, poszło na marne. Szykowałem się do tej imprezy, może nie po to, by
obronić tytuł, ale przynajmniej stanąć na podium. Cóż jednak zrobić, taki jest
sport, czasem piękny, czasem brutalny, trzeba się do przeciwności przyzwyczaić.
Pytam o Pana odczucia, bo w ostatnich latach tych kontuzji było
sporo, a kolejna mogła złamać...
- Wie pan, nie chcę narzekać. Problemy to ma Szymon Kołecki, któremu kontuzje,
kręgosłupa czy kolan, zabrały większość kariery. Zdobył, co prawda olimpijskie
medale, ale wystartował zaledwie na kilku mistrzostwach świata, a mógł na
kilkunastu. Ciągle walczy o powrót do sportu, w Londynie nie wystąpi. Ciężary
przypominają balansowanie na krawędzi. Jeśli marzymy o medalach, musimy
dochodzić do granic możliwości organizmu, niekiedy je przekraczać. Rekordy
świata są tak wygórowane, że zbliżając się do nich, trzeba być gotowym na
wszystko. Zawody trwają maksymalnie półtorej godziny, w tym czasie mamy sześć podejść,
przez minutę każde. Łącznie sześć minut, na które pracujemy pół roku. Ja -
przynajmniej - tyle czasu potrzebuję, by przygotować się do najważniejszych
zawodów i osiągnąć optymalną formę. Dziennie trenuję co najmniej sześć godzin
na siłowni, co drugi dzień po dwa razy, poza domem spędzam 200-250 dni w roku.
To cena, jaką płacimy za marzenia o sukcesach. Od razu dodam, że zdaję sobie z
tego doskonale sprawę, wiem, jaką dyscyplinę wybrałem, a robię to, bo lubię.
Co Panu pomagało w najtrudniejszych chwilach, gdy kontuzje stawały na
drodze do wspomnianych marzeń ?
- Miałem ogromne wsparcie ze strony rodziny, szczególnie żony. To chyba dzięki
niej w ogóle wróciłem do sportu. Po poprzednich igrzyskach, w Pekinie, byłem
bowiem kompletnie rozbity. Brązowy medal przegrałem o 70 gramów, bo o tyle
ważyłem więcej od rywala, który uzyskał identyczny wynik w dwuboju. Do tego
walczyłem z ogromnym bólem. Tuż po olimpiadzie położyłem się na stole
operacyjnym. Początkowo myślałem o zabiegu kontuzjowanego prawego kolana, ale
okazało się, że ból był tak duży, że przeszedł na drugą stronę i uszkodziłem
lewe kolano. Zrobiłem więc od razu oba. Było ciężko i nie wiem, gdzie byłbym,
gdyby nie żona, która nieustannie mnie motywowała do większej walki i nigdy nie
zwątpiła w to, że mogę wrócić silniejszy. I cóż, gdy stanąłem na nogach, po
czterech ledwie miesiącach treningów, zostałem mistrzem świata, potem tytuł
obroniłem. Przymusowa przerwa podziałała na mnie doskonale i oby teraz było
podobnie.
Napędza Pana ten olimpijski medal...
- Oj tak, napędza (śmiech). Na początku kariery, gdy pojechałem na pierwsze
międzynarodowe zawody, postanowiłem sobie, że kiedyś pojadę na igrzyska i
wywalczę na nich medal. A jako że dotrzymuję słowa i obietnic, nie mam wyjścia,
muszę ten medal zdobyć. Wygrałem już na pomoście prawie wszystko, mam złote
krążki najważniejszych imprez, tylko nie z olimpiady. Dlatego nie jestem do
końca spełniony i powalczę ze wszystkich sił, by to zmienić.
Od dawna był Pan uważany za naszego pewniaka do olimpijskiego
medalu, złotego medalu. Nawet amerykański dziennik "US Today"
umieścił Pana w gronie kandydatów do krążka z najszlachetniejszego kruszcu...
- I co ja mam powiedzieć ? Takie opinie mnie dodatkowo motywują i proszę mi
wierzyć, zrobię, co w mojej mocy, by nikogo nie zawieść.
Dziękuję za rozmowę (Piotr Skrobisz)