AGATA MÓWI „ADIEU !”
Jej przygoda ze sportem rozpoczęła się, trochę przypadkowo, w czerwcu 1996 roku. Trener Edward Tomaszek, na co dzień pracujący w „Góralu" Żywiec, a mieszkający w pobliskiej Jeleśni zagadnął wtedy 15-letnią mieszkankę tej samej miejscowości i zaproponował by któregoś dnia odwiedziła salkę treningową. Po latach wspominał, że rzuciła mu się w oczy wyższa i solidniej zbudowana niż - nie tylko rówieśniczki ale i rówieśnicy - dziewczyna. Była - jak mawiają okoliczni górale - „grubej kości". Tomaszek widział, jak na równi z kolegami, przy pomocy przenoszonych na rękach sporych kamieni, usiłowała „budować" jakąś zaporę czy tamę na płynącym przez Jeleśnię potoku Sopotnianka. Kiedy chłopcy mieli kłopoty z uniesieniem jednego kamienia - ona bez najmniejszych trudności dźwigała po dwa albo i więcej... „Nie ma ciężaru, którego nie da się przenieść" - to jej słowa. Trener postanowił więc przynajmniej sprawdzić czy aby nie „przyjmie się" w sporcie. Kilka razy przyszła, popróbowała niezbyt intensywnych ćwiczeń na „Atlasie", po czym... rozpoczęła szkolne wakacje. We wrześniu jednak wróciła i rozpoczęła trening charakterystyczny dla trójboju siłowego. W ciągu zaledwie dwóch miesięcy (!) wymazała z tabel niemal wszystkie juniorskie i młodzieżowe rekordy kraju, zdobyła medale mistrzostw Polski, po czym... jakby zapadła się pod ziemię. Kiedy wróciła w styczniu - Tomaszek próbował pokazać jej podstawy techniki „prawdziwych" już ciężarów. Krótko po tym pobyt na zgrupowaniu w Giżycku zachęcił Agatę Wróbel do przeprowadzki do Siedlec - do utworzonego tam przez Polski Związek Podnoszenia Ciężarów Ośrodka Szkolenia Olimpijskiego. „Dobrze, że tak się stało - mówił po latach Tomaszek - nigdzie w Polsce bowiem Agata nie znalazłaby równie dobrych warunków do treningu i jednocześnie - nauki, bo przecież romans ze sportem kiedyś się skończy i trzeba będzie robić w życiu cos innego. Trafiła zresztą w bardzo dobre ręce opiekunów kadry narodowej - trenerskiego małżeństwa Danuty i Ryszarda Soćków ".
Przez inne dziewczyny w ośrodku początkowo była nazywana „Kruszyną", ale gdy okazało się, że ten przydomek jest już zarezerwowany dla naszej czołowej przez lata judoczki Beaty Maksymow - Wróblówna została... „Pszczółką Mają". Jak twierdzi - na tle swojej sylwetki nie miała i chyba nadal nie ma żadnych kompleksów. „Każdy wygląda jak wygląda, a ważne jest to co sobą reprezentuje, co ma w głowie. I tyle" - do tych słów dodaje jeszcze, że ciężary stały się dla niej życiową szansą. Nie wie co by robiła, gdyby nie zdecydowała się na ich uprawianie... Pierwsze tygodnie w Siedlcach wcale nie były łatwe - góralce trudno było zaadaptować się w nowym dla niej środowisku, trudno też było jej wyeliminować pewne nawyki nabyte w domu rodzinnym i wdrożyć się w zupełnie inne rygory codziennego życia. Na wszystko trzeba było czasu. „Była na początku dziewczynką nader cichą i skromną, do tego raczej nieprzystępną i skrytą - potwierdza Danuta Soćko - długo wspólnie pracowaliśmy nad tym by z dawnych przyzwyczajeń i życia w cieniu maminej spódnicy dziewczynę wyprowadzić i to nam się w końcu udało, ale duża w tym zasługa samej Agaty i innych naszych podopiecznych, często jak ona wyrwanych z rodzinnych domów". A przy okazji - miesiąc po miesiącu Agata poprawiała wyniki; błyskawicznie trafiła do kadry narodowej; w sierpniu 1997 r. po zaledwie półrocznym (!) intensywnym treningu została w Tatabanyi... mistrzynią Europy 16-latek . W następnym roku, w Lahti zadebiutowała na mistrzostwach świata. Medalu jeszcze wtedy nie zdobyła (po srebrny sięgnęła... rok później w Atenach), ale już zauważyli ją tam zagraniczni eksperci i dziennikarze; na poważnie dostrzegli także... pod Żywcem. Gdy ją pokazano w tv - w urzędzie gminy od razu mówiono o Agacie jako o wizytówce całej okolicy - podobno szczególnie imponowała panu wójtowi oraz... pracującym w urzędzie kobietom. „To nasza chluba" - mówiły z dumą.
„Skłamałbym mówiąc, że praca z Agatą przebiegała bez najmniejszych zakłóceń" - wspomina Ryszard Soćko. „Jej zaletą, ale i... wadą był ten góralski upór. Zahartowana i zdecydowana, ale też niezbyt skora do częstego powtarzania tych samych elementów treningu, do owego żmudnego, to prawda, że monotonnego przerzucania „fajerek", ćwiczeń doskonalących technikę itd.". Wszystko trzeba było jednak przemóc, by wreszcie sięgnąć po sukcesy. Rok po debiucie w Lahti - w Atenach sięgnęła po wicemistrzostwo świata, a w następnym roku w Sydney (2000) stała już na drugim stopniu podium olimpijskiego. „Pod drodze" były trofea zdobywane na kolejnych mistrzostwach kontynentu. Cóż za wspaniała i jakże błyskawiczna kariera!
Krótko po tym sukcesie nagle zachorowała - z wirusowym zapaleniem wątroby typu C żartów nie ma. To dolegliwość niełatwa do leczenia. Wielu twierdziło wówczas, że ta właśnie choroba oznacza kres sportowej kariery Agaty Wróbel. Właśnie wtedy zawodniczce przydał się ten jej góralski upór i wpajana przez rodziców, trenerów i lekarzy wiara, że z „tego" można wyjść; trzeba jedynie wytrwale i konsekwentnie się leczyć. Sztangistka podkreśla, że bardzo pomogli jej wtedy lekarze - Marek Dudziak i stały opiekun ciężarowej kadry Jarosław Krzywański. To oni - z pomocą ludzi z PZPC - wpajali w nią nadzieję na pełne wyleczenie. Udało się, a powrót na pomost odbył się w imponującym stylu. Najpierw w końcu 2001 r. zdobyła srebro na MŚ w Antalyi, a rok później - na stołecznym Torwarze Agata Wróbel została najsilniejszą kobietą globu - po pięknej, wręcz wspaniałej walce zdobyła w kategorii +75 kg złoty medal mistrzostw świata. Wiele osób pamięta nie tylko kolejne podejścia Polski i jej najgroźniejszych konkurentek - Rosjanki Chomicz i Chinki Tang , ale i jakże gromkie „Jeszcze Polska...", śpiewane przez komplet widzów zgromadzonych na trybunach warszawskiej hali. To były chwile niezapomniane.
Rejestr sportowych sukcesów panny Agaty jest przebogaty. Przypomnę, że oprócz wspomnianych już trzech medali z MŚ i drugiego medalu olimpijskiego - tym razem brązowego, zdobytego w roku 2004 na ateńskim pomoście , jest w nim 5 krążków mistrzostw Starego Kontynentu, cały worek medali juniorskich MŚ i ME, wiele zwycięstw w MP oraz aż 13 rekordów świata. Niestety, ten jej dorobek już się nie powiększy, bowiem w końcu października br. Agata Wróbel zdecydowała się zakończyć karierę. Do tego kroku już wcześniej przymierzała się kilkakrotnie. Po zdobyciu medalu w Atenach długo zmagała się z poważną kontuzją nadgarstka, a z nią o dźwiganiu ciężarów nie mogło być mowy. Wystartowała jeszcze (lecz bez powodzenia) w MŚ w Dominikanie ale ręka bolała już wtedy okropnie. Zniechęcona, na inny rodzaj treningu zbytniej ochoty chyba nie miała, choć trener Soćko próbował - by nie powstały zbyt wielkie zaległości - dla podtrzymania ogólnej sprawności taki proponować. Bez skutku. Wróblówna de facto pożegnała sztangę i Siedlce i wyjechała do... Anglii. Tam byli już jej znajomi i to dzięki nim zdobyła skromne lokum i pracę. Mówiła mi potem, że ciężko pracowała fizycznie i do dziś wcale się tego nie wstydzi, bo nie ma czego. O tym, że jest eks-mistrzynią świata i medalistką olimpijską niektórzy wokół niej nawet nie wiedzieli. A jednak - po blisko dwóch latach wróciła do kraju. Jak twierdzi - bogatsza o nowe doświadczenia życiowe i... znacznie szczęśliwsza. Nie wróciła bowiem sama, lecz z sympatią - sympatycznym Colinem, który na krok jej nie odstępował, a przy okazji - próbował uczyć się polskiego. Zarówno trenerzy - Danuta i Ryszard Soćko jak i przedstawiciele ciężarowego związku podjęli kolejną próbę namówienia Agaty do powrotu do sportu; starali się także zapewnić jej opiekę medyczną nad wciąż dokuczającym nadgarstkiem. Na przełomie lat 2009 i 2010 Wróblówna dała się w końcu namówić na powrót - comeback w skromnej siłowni „Legii" na Forcie Bema nie wyglądał może zbyt imponująco, ale na kwietniowe ME do Mińska już pojechała (była tam 8.), zaś na tegorocznych MP w Puławach, w czerwcu, zdobyła złoty medal. Nadal jednak narzekała na dokuczliwy ból w nadgarstku. Mówiła mi wtedy, że do wznowienia treningów motywuje ją już tylko perspektywa nieodległych przecież igrzysk olimpijskich w Londynie. Niestety - nie udało się, bo dodatkowo dokuczał jej jeszcze ból w biodrze. Pomóc mógł tylko zabieg operacyjny, ale i tak sztangistce nie udało się osiągnąć wyników, które dawałyby nadzieje na w miarę udany występ na wrześniowych MŚ w Antalyi. Do Turcji więc nie pojechała i chyba to przeważyło szalę. Na dobre pożegnała się z ośrodkiem i trenerami a mnie, śledzącemu rozwój jej kariery niemal od początku, wyjaśniła: „To wszystko nie ma już sensu. Jestem załamana ciągłymi perturbacjami zdrowotnymi. Jak nie ręka to biodro, jak nie urok to... Wyniki konkurentek idą stale w górę, a ja chyba już nie mam szans by takie osiągnąć. Nie chcę zaś trenować ot tak, na „pół gwizdka", bo to do niczego nie prowadzi. Za chwilę jakieś zawody, a tu u mnie takie liche wyniki. Szkoda, bo przecież igrzyska w Londynie już tak niedługo, ale chyba lepiej taką decyzję podjąć już teraz niż oszukiwać innych i siebie samą, a zrejterować kilka miesięcy przed docelowymi zawodami. Myślę, że moje argumenty przyjmie zarówno Związek, PKOl jak i kibice, którzy wciąż pocieszają mnie i dodają otuchy sympatycznymi wpisami w internecie. Dziękuję im za to".
Pytam więc Agatę - „Co dalej? „ Chyba wyjedziemy znów do Anglii - odpowiada - Colina ciągnie do „strongmanów",a w tym jest dobry; ja też mam tam już sporo znajomych, a więc i pracę pewnie też znajdę, w Anglii mi się zresztą bardzo podobało, ale... przecież nie będzie to wcale wyprawa na stałe. Naszą przyszłość wiążemy jednak z Polską. Mnie nadal marzy się - może już nie gospodarstwo agroturystyczne czy pensjonacik, o których kiedyś panu mówiłam, ale - raczej mała knajpka, restauracyjka z jakimś bluesem lub jazzem, gdzie ludzie znajdą chwilę spokoju przy lampce wina i jakimś dobrym jedzonku... ale - to jeszcze za czas jakiś, nie teraz i nie od razu. I jeszcze jedno - niech pan koniecznie to podkreśli - sportowi zawdzięczam ogromnie dużo. To nie tylko emocje, wzruszenia, medale, rekordy, dyplomy i puchary, które teraz ledwie mogę pomieścić. To także wspaniałe podróże do miejsc, których bez sportu nigdy w życiu bym nie odwiedziła, to wspaniali i jakże ciekawi ludzie, których przez te lata poznałam - i to nie tylko ze środowiska sportowego. A pewnie i nazwisko mojej rodziny oraz naszą Jeleśnię też jakoś... rozsławiłam - przecież to też jest bardzo fajne".
Henryk Urbaś
Polskie Radio SA
P.S.
PZPC uroczyście pożegnał Agatę Wróbel 4 grudnia br., podczas rozgrywanego w Ciechanowie Memoriału Andrzeja Matusiaka. Były kwiaty, podziękowania i... łzy wzruszenia. Jak zapewnia prezes Zygmunt Wasiela - Związek chce podtrzymywać kontakty z zawodniczką, zachęcając ją do pracy na rzecz tej dyscypliny - w przyszłości być może w roli szkoleniowca albo działacza. Już w Ciechanowie panna Agata udanie zadebiutowała jako sędzia ciężarowych zawodów.