Ciężki poniedziałek (9) Mister Ajan, show i pieniądze
Trudno bowiem oprzeć się wrażeniu, że przez ostatnie kilkanaście lat światowy sport bardzo się zmienił - w wiodących dyscyplinach mamy pełną komercję i zawodowstwo, imprezy w stylu medialnego show uzależnione od wymogów telewizji, mamy wielkie pieniądze i paradę sponsorów, którzy za medale i rekordy płaca istne krocie. Mamy wreszcie pojęcie sezonu dla danej dyscypliny i przebogaty kalendarz, ciągłą akcję bez cienia nudy i pustych dni bez meczów i mityngów. Do granic wytrzymałości zawodnika i widza rozbudowane są reprezentacyjne i klubowe rozgrywki piłkarskie, koszykarskie czy siatkarskie, a wiatr w żagle złapała ostatnio piłka ręczna. W lekkiej atletyce do mistrzostw Europy i świata dołączył liczne spektakle obecnej Diamentowej Ligi. Judocy czy nawet łucznicy co rusz startują w zawodach Pucharu Świata, na żużlu ciągle coś się dzieje i to od kwietnia po połowę października. Niestety, wydaje mi się iż w tym towarzystwie podnoszenie ciężarów - piękny, klasyczny sport będący od zawsze w olimpijskim programie - nie zawsze potrafi się odnaleźć i jest w medialnej defensywie.
Kibica nie interesują bowiem mistrzowie trenujący w pocie czoła na obozach kadry, czy w swoich klubach. Reprezentanci Polski-stypendyści spokojni o codzienny chleb z masłem nie mogą wykonywać li tylko sztuki dla sztuki, której zwieńczeniem jest z reguły... jeden poważny start w roku; na mistrzostwach świata, rzadziej na championacie Europy. A Adam Małysz skacze kilkadziesiąt razy w sezonie, tyle samo biega w sezonie Justyna Kowalczyk. I to jest ciągłe przypominanie o swej wartości i mistrzostwie, to jest codzienna adoracja mediów i fanów. Więc kibic nie bardzo rozumie dlaczego mistrza świata anno 2009 - Marcina Dołęgę w pełnym gazie ma szansę zobaczyć dopiero podczas wrześniowego championatu globu w tureckiej Antalyii. Tego łaknienia postrzegania wspaniałego siłacza nie zastąpią ani starty w kolejnych rzutach ligi, ani nawet mistrzostwa Polski - bo wszystkie te imprezy albo służą odfajkowaniu swojej obecności w wyścigu po klubowe punkty, albo są sprawdzianem przed MŚ (i już pierwsza olimpijską kwalifikacją do Londynu 2012) podczas którego nie idzie się przecież na Maksa. To wszystko plus brak konkurencji i przysłowiowego oddechu rywala na karku w pewien sposób wyjaławia zawodników; stąd częste nerwy podczas tzw.imprezy sezonu i różne dziwne niespodzianki. Czy ta wstrzemięźliwość startowa to wina polityki PZPC, czy też część układanki jaką od lat (choć dawniej inaczej bywało) serwuje nam IWF. Ano logika wskazuje na to drugie.
IWF jest dla mnie federacją niezwykłą. Z jednej strony niezwykle stabilną i przewidywalną, która nie raz obroniła ciężary przed wielkimi kłopotami (łącznie z wykluczeniem z olimpijskiego programu) spowodowanymi wpadkami dopingowymi. O tym przy innej okazji, ale swoja droga nie można spać spokojnie jeśli po kwietniowych mistrzostwach Europy w Mińsku mamy już 8 pozytywnych próbek A, zaś podczas niedawnych zimowych igrzysk olimpijskich w Vancouver doping wykryto u tylko jednej osoby - niestety u naszej narciarki Kornelii Marek. Więc proporcje są wielce katastroficzne i nie wiem czy wynikają z premedytacji czy z głupoty przyłapanych delikwentów... Chyba z premedytacji, bo pamiętam opowieść Waldemara Baszanowskiego, który kiedyś w ramach programu Solidarności Olimpijskiej dotarł z kagankiem szkoleniowej oświaty aż do Bora Bora na Amerykańskim Samoa. I jakież było jego zdziwienie gdy na pierwszym spotkaniu tamtejsi krzepcy młodzieńcy obłożeni istną koksowniczą farmakopeą spytali: Mistrzu, co i jak trzeba brać?
IWF koncentruje się na rozwoju sztangi w różnych egzotycznych interiorach. Stąd mistrzowskie imprezy w Tajlandii czy na Dominikanie, stąd pomysły szatańskie typu niegdysiejsza lokalizacja (nie doszła do skutku) mistrzostw świata na wyspie Nauru (na północ od Australii), która ma wielkość powiatu otwockiego. IWF z corocznych sprawozdaniach szczyci się, że rośnie ilość państw w których odbywają się zawody ciężarowe, ale lekceważy chyba sztangę na najwyższym światowym poziomie. Po pierwsze musi być mnogość zawodów z udziałem tylko najlepszych, coś w rodzaju Pucharu Świata zwieńczona finałowym show dla potrzeb kibiców i telewizji. Jestem pewien, iż to by się świetnie sprzedało. Muszą być duże pieniądze dla zawodników za medale z mistrzowskich imprez i przede wszystkim za rekordy świata. Muszą być sponsorzy globalnych marek, bo bez nich nie ma dzisiaj żadnego wielkiego sportu. I dlatego mistrzów sztangi próżno zobaczyć w roli twarzy reklamowych znanych produktów.
IWF to w praktyce jeden człowiek - szef szefów, czyli pan prezydent ( od roku 2000)Tamas Ajan. Rocznik 1939, Węgier, absolwent studiów wychowania fizycznego, w latach 1975-2000 sekretarz generalny IWF i prawa ręka ówczesnego prezydenta - Austriaka Gottfrieda Schoedla. Od roku 2000 także członek MKOl i władz WADA. Dobrze znany w Polsce i znający Polaków, kawaler naszych najwyższych państwowych odznaczeń. Mam nadzieję, iż wie dokąd prowadzi światową sztangę. Na razie wiem, iż jesienią , podczas Memoriału Janusza Przedpełskiego w Spale, na pomoście ma pojawić się zwabiona przez IWF światowa czołówka i będą dość solidne (jak na ciężary)nagrody w euro. Idzie ku lepszemu?
Jacek Korczak-Mleczko
|
|
Prezydent Tamas Ajan w towarzystwie Waldemara Baszanowskiego, niezapomnianego Janusza Przedpełskiego i naszego człowieka w IWF - prezesa Zygmunta Wasieli. No i pan Ajan w akcji - tutaj podczas wieńczenia medalistów podczas ME we Władysłąwowie 2006 |