Ciężki poniedziałek (1)
Profesor Szyk i medialna siła
Za namową prezesa Zygmunta Wasieli i licznych przyjaciół z kręgów PZPC rozpoczynam dzisiaj cykl „Ciężkich poniedziałków" i wszystkich, którzy będą go czytać na tej stronie proszę o opinie i propozycje tematów wartych poruszenia. Najpierw jednak „wstęp teoretyczny" dla internautów-wielbicieli sztangi, czyli słów kilka o tym czym powinien być ten felieton. Jak przystało na wymogi gatunku czymś dowcipnym, lekkim w odbiorze, ale z tezą na serio. Czymś gdzie dużo ludzi i wspomnień, szacunek dla historii, ale także przemyśleń o tym, co dzieje na polskich i międzynarodowych pomostach, a także obok nich. Przede wszystkim zaś nie może tu być nudy, bo takie teksty -usypiacze są gorsze od najbardziej sennych zawodów. A autor, czyli ja? Nazywam się Jacek Korczak-Mleczko i kto mnie zna, ten zna, a nowe kontakty bardzo mile widziane... O ciężarach piszę od roku 1977, gdy w legendarnym tygodniku „Sportowiec" przejąłem tę dyscyplinę sportu z rąk jej dotychczasowego doskonałego opiekuna - redaktora Jerzego Iwaszkiewicza. Potem wydawałem też sportowcowy magazyn „Atleta" i to były naprawdę piękne czasy. Potem jeszcze tylko kilkanaście lat kierowania działem sportowym „Trybuny" i już mamy wiosnę 2010... Szczerze mówiąc miałem szczęście, bo wojażowało się na zawody po kraju i świecie, zaprzyjaźniłem się z legendarnym prezesem Januszem Przedpełskim, a o medalowych blaskach i cieniach polskich ciężarów dyskutowałem kolejno z ówczesnymi trenerami reprezentacji - panami Roguskim, Dziedzicem, Stępniem, Bochenkiem, Ozimkiem, Dousą, Szewczykiem czy Smalcerzem. O zawodnikach z tamtych lat nie wspominam teraz, bo samo wyliczanie ich nazwisk i dokonań wypełniłoby kilka felietonów. Więc o nich, o każdym z osobna, wkrótce . To, co poniżej ilustrować będziemy fotografiami Jana Rozmarynowskiego, który od pół wieku dokumentuje wszystko, co w polskiej sztandze warte utrwalenia dla potomnych. No i kocha nasze „gwichty", a to jest podstawowy warunek sukcesu. Ale do dzieła...
Ciężary przez całe dziesięciolecia były jednym z „okrętów flagowych" polskiego sportu. Rekordy, medale z mistrzostw świata i Europy, triumfy olimpijskie i prawdziwi herosi z Waldemarem Baszanowskim na czele. Jednocześnie, a czasy dla sportu i sportowej prasy były jakby normalniejsze, sztanga i jej ludzie nie schodzili z gazetowych czołówek, a zastęp dziennikarzy -reporterów był imponujący. W „Przeglądzie Sportowym" brylował Jerzy Jankiewicz, potem Marek Kaczmarczyk. W katowickim „Sporcie" piewcami sztangi byli Grzegorz Stański i Andrzej Marondel, w „Wiadomościach Sportowych" Wojciech Wiechowski i Henryk Jasiak, w „Expresie Wieczornym" Dariusz Chrabałowski. W „Trybunie Ludu" sztanga zajmowali się kolejno Andrzej Biliński, Tomasz Nikończyk i Janusz Pac, a w „Sztandarze Młodych" Janusz Pindera i Wojciech Harenda. W TVP, wtedy jedynej telewizji - specem od sztangi był Jerzy Mrzygłód, w radio Krzysztof Miklas. No i był pułkownik Edward Wożniak - prezes Klubu Dziennikarzy Sportowych, a wszyscy stanowiliśmy bardzo zwarta, przyjacielską grupę - do tańca i do różańca. Smutno pisać, ale wielu z tych kolegów nie ma już wśród nas, a medialny przekaz sztangi (szczególnie w telewizji), choć przecież złote sukcesy ciągle są!, jest poza wyjątkami (Pindera w „Rzeczpospolitej" i na antenie Eurosportu) lichutki, płaski i mało widoczny. No może nie licząc brukowców, które zwykle odkrywają podnoszenie ciężarów jeśli trafi się akurat jakaś wydumana afera. Niech będzie to rodzajem apelu do władz PZPC , ale marzy mi się, aby sytuacja wróciła do normalności, a ciężary znalazły godne miejsce na różnych łamach. Bo jest o czym i o kim pisać, a nie tylko ulegać terrorowi naszego prowincjonalnego futbolu i różnych dziwadeł typu ringowe występy pana „Pudziana". Bez informacji, propagandy w dobrym tego słowa znaczeniu, bez propagowania naszego sportu będziemy dryfować w kierunku dyscypliny niszowej o której zaczyna się mówić tylko w przeddzień igrzysk olimpijskich.
To, co powyżej dedykuje mojemu starszemu koledze (jestem dumny z tego koleżeństwa) i nauczycielowi zawodu, człowiekowi który powiedział mi o sztandze więcej, niż zawiera podręcznikowa wiedza. To oczywiście redaktor Mieczysław Szyk. W zawodzie od blisko 60 lat, zawsze w matce informacji -w Polskiej Agencji Prasowej; po przejściu na emeryturę na zasadzie cennej współpracy. Mietek proweniencje ma dobre. Kończył słynne i usportowione liceum im. Kasprowicza w rodzinnym Inowrocławiu mając za szkolnego kolegę póżniejszego kardynała i prymasa Polski - Józefa Glempa. O ciężarach pisze od lat 50. ubiegłego wieku, był na dziesiątkach mistrzowskich imprez, zjechał cały świat, a jego opowieść o powrocie reprezentacji Polski z mistrzostw globu w Teheranie (gdzie Polska w klasyfikacji drużynowej zajęła 1.miejsce łamiąc hegemonię ZSRR, a lądowanie w Warszawie uniemożliwiała mgła, więc koczowano w tranzytowym Budapeszcie) jest godna reportażu. Mieczysław to żywa encyklopedia ciężarów, od zawsze autor i współautor związkowych „Materiałów szkoleniowych", zawsze życzliwy i w olimpijskiej formie. Także sędzia i podczas wielu ważnych zawodów szef biura prasowego. To świadek tego, jak to medialnie pięknie przy polskiej sztandze bywało. No i widziałem kiedyś jak redaktor Szyk dzielnie zmaga się z ciężarem. Lecieliśmy na mistrzostwa świata do Sofii. Mieczysław oprócz walizki przytargał na Okęcie bagaż podręczny - torbę która z trudem odrywał od ziemi. W środku było Bóg wie ile... słoików z chrzanem, a ten niedostępny wówczas na bułgarskiej ziemi przysmak zamówił sofijski korespondent PAP ( a wcześniej szef Redakcji Sportowej agencji) redaktor Włodzimierz Zróbik. Celnicy mocno się dziwili, ale chrzan dotarł gdzie trzeba, choć żyliśmy w okresie „gospodarki niedoborów". Sto lat Mieciu i jeszcze więcej!
Jacek Korczak-Mleczko