ROZMOWA PRAWIE ŚWIĄTECZNA. STANISŁAW REKORDZISTA
Trudno powiedzieć, czy jest ktoś w ciężarowej Europie albo w świecie ciężarowym o takim dorobku sędziowskim?! W roku 2022 będzie świętował imprezę numer 1300! Teraz jest liczba 1278! Tyle zawodów w roli arbitra lub w jury zaliczył Stanisław Wyszomirski. Jedna z barwniejszych postaci dyscypliny w całej jej historii.
Staszka poznałem ponad trzy dekady temu. Ruszałem akurat na swój szlak dziennikarski w „Przeglądzie Sportowym”. Pierwsze telefony do biura ciężarowego po wyniki. Wizyty w baraku przy Marymonckiej. Podawał je najczęściej - Bogdan Kołodziejski . Ale po konsultacji ze Stanisławem Wyszomirskim. Minęły lata, ze Staszkiem spotkaliśmy się ponownie w Biurze PZPC. Kilka miesięcy pracowaliśmy wspólnie w jednym pokoju. Następnie Stanisława do odpoczynku od pracy zaprosiła emerytura. Gdy ze swojego Bródna zechciał przyjechać bo baraku, zawsze czekało i czeka biurko, wydrukowane protokoły i rozmowy. Staszek odwdzięcza się kawą i cukrem w słoiczkach oraz pączkami. Tak jest do dziś! Zawsze elegancki, najczęściej w marynarce, pod krawatem. Planując odwiedziny, dwie, może trzy godziny wcześniej - dzwoni. Gdy zaliczył, jako sędzia, ciężarową imprezę numer 1000, serdecznie o Staszku napisał mój starszy kolega, redaktor Jacek Korczak Mleczko. Od tamtej pory minęło dziesięć lat. Stanisław jeszcze ten rekord wyśrubował. Pomyślałem - więc i ja chcę porozmawiać z sędziowskim rekordzistą.
- Od czego rozpoczniemy Staszku?
- Może od tego, że … nim przyszło zainteresowanie sportami siłowymi, interesowała mnie lekkoatletyka. Byłem nawet w kadrze narodowej juniorów w trójskoku. W dal skakałem sześć i pół metra. Miałem lokalne sukcesy w biegach średnich. Na osiemset metrów. W barwach Legii "lekką" uprawiali w tamtym czasie między innymi - mąż Ireny Szewińskiej – Janusz, były szef Polskiego Komitetu Olimpijskiego Stefan Paszczyk czy profesor Henryk Sozański.
- Miłe pierwsze kroki na dworze „królowej sportu”. Co było dalej?
- Kontuzja. Paskudnie odbiłem piętę.
- No i przyszła fascynacja kulturystyką. Janek Rozmarynowski opowiadał, że spotkaliście się na początku lat sześćdziesiątych (przypomnienie - dla młodych – to wiek XX!) w „Herkulesie”. Jesteś współzałożycielem tego legendarnego klubu dla warszawskich młodych mocarzy…
- Pamiętam tamte czasy doskonale. Kulturystyka to było coś! Ile mieliśmy frajdy z ćwiczeń. Sylwetka, powodzenie u dziewczyn, no i siła. Teraz młodzi nie mają takiej pasji, jaka była wtedy w nas. No i były już także ciężary. Trafiłem do wojska. Pierwsze starty w wadze lekkiej i średniej. Przygarnęła mnie Legia Warszawa. Tam trenowałem pod okiem Józefa Styczyńskiego. Były też kontakty z warszawskim Lotnikiem.
- Janek Rozmarynowski, twój kolega serdeczny, utrwalił na kliszy największe postacie i największe dni chwały polskiej sztangi.
- Bardzo go za to szanuję i pozdrawiam. Czy wiesz, że Janek, ja i Świętej Pamięci Marek Gołąb, to jeden rocznik?
- Absolutnie piękni ludzi dyscypliny!
- Takich w swoim życiu spotkałem wielu. Bardzo wielu.
- No to wróćmy jeszcze do stołecznego wojskowego klubu. Rozumiem skąd u ciebie takie przywiązanie do Legii. Za każdym razem, gdy jesteś w biurze związku i gdy rozmawiamy – komentujesz futbolowe popisy legionistów. Ostatnio nie ma się czym chwalić. Smuci cię to?
- A daj spokój….
- W twoim przypadku - do woja marsz… to?
- Początek lat sześćdziesiątych i szkoła oficerska KBW w Legnicy. W wojsku dźwigałem aż miło. Było mistrzostwo szkół oficerskich KBW w podnoszeniu ciężarów w wagach 67,5 i 75 kilogramów.
- A później?
- Później było ukończone policealne Studium Ekonomiczne i lata pracy w warszawskim Warelu. W roku 1962 ukończyłem kurs trenerski i sędziowski w ciężarach. Egzaminował mnie wieloletni prezes naszego związku Janusz Przedpełski, a papiery i legitymację podpisał Stanisław Zgondek. Też piękna postać dyscypliny.
- Pierwsze sędziowane zawody i od razu mistrzostwa Polski seniorów. Czy tak?
- A skąd wiesz? Bo rzeczywiście tak było. Zresztą tamte mistrzostwa pamiętam świetnie, na wojskowych obiektach Legii, niedaleko stadionu przy łazienkowskiej. Był rok 1963.
- Ja miałem wtedy roczek! Wiem, że wszystkie imprezy ze swoim udziałem skrupulatnie ołóweczkiem chowasz do notesika.
- Tak. Lubię statystyki i wyniki. Odpoczywam przy długopisie i papierze. Kiedyś nie było komputerów, laptopów i drukarek. Pisało się ręcznie wszystko.
- Sędziowanie sprzed dekad było takie... ludzkie. Taki sportowy romantyzm. Teraz arbitrzy są troszkę jak maszyny podłączone do elektroniki. Nie każdy się do tego nadaje.
- No tak. W tamtych czasach weźmy takie wyciskanie. Na nożyce. Przy próbie środkowy sędzia czekał i... klaskał. To była komenda. Mieliśmy przez te lata i chorągiewki i lizaki. Zawody trwały długo, zawodnicy chodzili po pomoście i chodzili, znaczy się skupiali. Szykowali się długo do podejścia.
- Impreza goniła imprezę, polska sztanga stanowiła światową potęgę. Przyjaźnie, wyjazdy, spotkania, kontakty z wielkimi tego sportu. Ciężarowcy jak jedna rodzina. Tak to wyglądało?
- Zdecydowanie! Arbitrem klasy międzynarodowej drugiej zostałem w wieku trzydziestu dziewięciu lat. Od roku 1994 jestem sędzią międzynarodowym klasy pierwszej. Przez ten czas sędziowałem albo byłem w Jury w naprawdę setkach zawodów, z tymi najważniejszymi w Polsce i Europie. Byłem arbitrem w mistrzostwach świata. Od Warszawy po Ejlat. Wiesz, właśnie z Izraela mam najwspanialsze wspomnienia. Jerozolima, Morze Martwe, Betlejem. Było też Lignano Sabiadorro, Tallin, Berlin, Konstanca, Nuoro, Trencin, Sewillla. Polska wzdłuż i wszerz.
- A ludzie?
- Setki. Dosłownie. Pokroju Janusza Przedpełskiego, Waldemara Baszanowskiego, Antonio Urso. Wszyscy zawodnicy z epoki Klemensa Roguskiego i kolejnych trenerów kadry narodowej – wspomniany Waldemar, Ireneusz Paliński, Wojtek Ozimek, Mietek Nowak, Zygmunt Smalcerz, Marek Gołąb... Także i te wszystkie następne pokolenia. Nie wymieniam ich, bo nie chcę nikogo urazić przez pominięcie.
- Najciekawszy skład jury z twoim udziałem. Był niesamowity, prawda?
- Bardzo proszę - Stanisław Wyszomirski, Aleksander Kurłowicz i Nicu Vlad.
- A największy z największych, któremu sędziowałeś?
- Był taki jeden – Naim Suleymanoglu.
- To teraz z pomostu przenieśmy się do twojego domu. Możemy?
- Oczywiście.
- Co to jest „pokój sportowy” w mieszkaniu państwa Wyszomirskich?
- A, to specjalne miejsce. Są w nim dyplomy, puchary, medale, wszystko z lat sportowych i sędziowania. Jest rowerek, hantelki. W nim pompeczki robię dla zdrowia. 82 lata, więc trzeba być rześkim.
- Lubisz z małżonką wypady do Szumowa?
- Bardzo. Tam mamy swoje RODOS. Kilka dni temu zakończyliśmy sezon. Woda zakręcona, domek przygotowany do zimy.
- Wspomniałeś, że jednym z miejsc, w którym byłeś dzięki przygodzie z ciężarami jest Betlejem. Za miesiąc święta Bożego Narodzenia.
- To możemy naszą rozmowę nazwać „prawie świąteczną”?!
- A tytuł "Stanisław rekordzista" będzie dobry?
- Bardzo ładnie!
Rozmawiał: Marek Kaczmarczyk; Fot. Jan Rozmarynowski