WYWIAD PREZESA PZPC MARIUSZA JĘDRY DLA POLSKIEJ AGENCJI PRASOWEJ
Zawodnik wraz z trenerem muszą myśleć, jak skutecznie trenować, żeby dużo dźwigać, a nie… co wziąć, aby dużo dźwigać – uważa prezes Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów Mariusz Jędra. Wywiad szefa związku dla Polskiej Agencji Prasowej, autorstwa red. Wojciecha Harendy.
Polska Agencja Prasowa: - Został pan prezesem PZPC wtedy, gdy głośno było o dopingu braci Zielińskich przyłapanych podczas igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro w 2016 roku, a na związek spadły poważne kary finansowe ze strony resortu sportu. Ministerstwo na kolejny rok przeznaczyło środki właściwie tylko na przeżycie. Przepowiadano nawet zmierzch podnoszenia ciężarów w Polsce. Jak jest dzisiaj?
Mariusz Jędra: - Współpraca z resortem sportu jest dobra, a na początku 2019 roku, nawet bardzo dobra. To najważniejszy dla związku partner. Stało się tak, ponieważ to my sami zrobiliśmy bardzo dużo, by dyscyplina straciła przypiętą nam „łatkę” dopingowej. Rok po brazylijskich igrzyskach rzeczywiście była bardzo trudny. Ale związek poszedł w dobrym kierunku. Świadczy o tym cały szereg działań organizacyjno-prawnych związanych z walką z dopingowym szaleństwem. Sportowo też okazaliśmy się wiarygodni, zdobywaliśmy medale mistrzostw Europy i świata seniorów, była i jest znakomita sportowo młodzież. Pokazaliśmy, że nadal chcemy być i jesteśmy mocni na arenach międzynarodowych. Wspomniane miejsca na podium najważniejszych imprez światowych w dyscyplinie, o tym świadczą.
PAP: - W tym czasie związek miał ogromne problemy finansowe, brakowało funduszy nawet na obozy i zgrupowania.
M.J.: - Rzeczywiście było bardzo ciężko, przez długi czas nie mieliśmy ze strony resortu zaufania. W końcu dostaliśmy jednak kredyt, którego – jak sądzę - nie zmarnowaliśmy. Oczywiście pojawiła się cała masa problemów, ale sobie z nimi poradziliśmy. Ludzie ciężarów, to twardzi ludzie, nigdy za bardzo nie byli rozpieszczani przez władze sportowe, choć to właśnie my, ludzie sztangi, z ważnych imprez przywozimy zazwyczaj sporo medali.
PAP: - Z igrzysk w Rio de Janeiro nie przywieźliście…
M.J.: - Stało się, i trzeba o tym pamiętać. Ale też zrobić wszystko, aby taka sytuacja już się nigdy więcej nie powtórzyła. Rozmawiamy z młodymi zawodnikami, mówimy im o zagrożeniach związanych z dopingiem, przekonujemy do uprawiania „czystego” sportu. Ciągle powtarzam, czy to na odprawach trenerskich, czy podczas wizyt na zgrupowaniach, także przy okazji wystąpień podczas imprez, wszędzie tam gdzie jestem na zawodach i gdzie mnie zapraszają – to właśnie ciągle mówię – że w ciężarach, w tym naszym kochanym sporcie, nie ma do sukcesu żadnej drogi na skróty. Wiem, że ludzie mówią: Jędra jest nudny i nie mówi nic nowego, tylko „jedzie” zgraną płytą. A niech sobie tak gadają! Ja wiem swoje. Wiem, że są efekty, i przyjdą kolejne. W dobrym kierunku.
PAP: - Nie macie obaw, że problem z dopingiem może wcześniej czy później jednak wrócić. To nadal ogromne zagrożenie, a walka z nim jednak nie przynosi efektów.
M.J.: - Oczywiście obawy są i zawsze będą. Ryzyka, że zawodnik coś weźmie, świadomie lub przez pomyłkę, nigdy nie można wykluczyć. Tak było, jest i będzie! Uważam, że nikt nigdy nie może być pewien na 100 procent, że badanie nic nie wykaże. Ale to jest problem nie tylko w naszej dyscyplinie, ale praktycznie w każdej. To jest kwestia świadomości nas wszystkich – działaczy, trenerów i zawodników.
PAP: - Kto powinien odpowiadać za udowodnione przypadki dopingu?
M.J.: - Jestem w sporcie od 12 roku życia, nikt mnie „w balona” nie zrobi. Przez wiele lat byłem reprezentantem Polski, różne rzeczy w tym czasie widziałem, były przypadki nagłego wzrostu formy lub jej załamania, i wiem jedno – doping - to jest zawsze trener i zawodnik. Osobno z zasady nie występuje, zatem odpowiadać powinny obie strony. Nie wierzę w opowieści, że trener nic nie wiedział ani nic nie widział, gdy jego podopieczny nagle, bez żadnego uzasadnienia treningowego, zaczyna osiągać lepsze, niż się można było spodziewać rezultaty.
PAP: - Czy to ma być zatem forma odpowiedzialności zbiorowej, za błędy dorosłego człowieka ma odpowiadać cały jego sztab szkoleniowy lub związek?
M.J.: - Oczywiście nie, żadna odpowiedzialność zbiorowa nie wchodzi w rachubę. Ale trzeba sobie powiedzieć jasno, że w przypadku dopingu rozliczyć trzeba zawodnika i szkoleniowca. Osobno te dwa byty nie istnieją. Odbudowanie zaufania po „wpadce” trwa bardzo długo, czasami nie uda się go odzyskać w stu procentach. Powiem tak – nasz związek niedawno musiał zapłacić kilkadziesiąt tysięcy złotych za wpadkę sprzed lat jednego z czołowych zawodników. To zresztą były kolejne tysiące złotych za przewiny tego typu. Ja z takim czymś się nie zgadzam. Dlaczego zamiast przeznaczyć tak duże pieniądze na szkolenie młodzieży czy na zakup sprzętu, federacja musi płacić ogromne sumy pieniędzy za kompletnie nieodpowiedzialne zachowanie jednego czy drugiego pseudo zawodowca. Wie pan co, dla mnie to taki zawodnik nie ma szacunku do siebie, do kolegów, dla kraju! Bo przecież podczas zgrupowań, a jest ich bardzo dużo, korzysta ze środków państwowych, nie swoich, czy swojego trenera klubowego czy samego klubu. Nie chcemy takich cwaniaków. Nie chcemy dopingowych przebierańców w naszej dyscyplinie!
PAP: - Co pan zrobi, gdyby jednak coś się znowu stało…
M.J.: - Mam nadzieję, że takiej sytuacji już nie będzie. A jeśli? Wtedy polecą głowy, gdyby mnie nawet zapewniano, że nikt o tym, nic nie wiedział. Ja w takie bajki nie uwierzę. Rozmawiamy z zawodnikami, oni chyba także już zdają sobie sprawę z zagrożenia, jakim jest doping. Nie tylko dla ich zdrowia, ale także dla dyscypliny zagrożonej bytem olimpijskim.
PAP: - No właśnie, MKOl zapowiada, że kolejne afery dopingowe mogą spowodować wycofanie dyscypliny z programu igrzysk.
M.J.: - To jest rzeczywiście bardzo poważne zagrożenie i obawiam się, że trzeba je bardzo poważnie brać pod uwagę.
PAP: - Na razie nic się nie wydarzyło, za 1,5 roku odbędą się igrzyska olimpijskie w Tokio. Jaka jest aktualnie kondycja podnoszenia ciężarów w Polsce?
M.J.: - Dość dobra, choć do końca trudno to ocenić, gdyż nie znamy siły rywali. Za nami sezon poolimpijski, my po Rio przecież w jakimś tam sensie ciągle się podnosimy, odbudowujemy zaufanie opinii publicznej, sympatyków. Ciągle mamy coś do udowodnienia. Dzięki sukcesem w roku 2018 dobrze wypowiadał się o nas minister sportu, pan Witold Bańka, mamy na ten rok odpowiednie środki, trenujemy, w perspektywie są mistrzostwa Europy i świata, tam się przekonamy, ile zdobędziemy nominacji olimpijskich. W kadrach kobiet i mężczyzn mamy stuprocentowe postacie do występów Tokio. To Joanna Łochowska, Arkadiusz Michalski i Krzysztof Zwarycz. Obok tej trójki, jest jeszcze kilka osób, które – jak oceniam – mają także szansę wywalczenia nominacji. A obok tych zawodników doświadczonych, jest liczna grupa naprawdę utalentowanej młodzieży. Takiej na bardzo wysokim światowym i europejskim poziomie. Nie chcę wymieniać nazwisk, bo to młodzi ludzie i ci nie wymienieni, mogą poczuć się dyskomfortowo. Ale możemy być z nich dumni! To ekipa bardziej na igrzyska w Paryżu, na rok 2024.
PAP: - Nie narzekacie na brak chętnych do dźwigania? Problemy z naborem mają w większości związków sportowych.
M.J.: - W małych miejscowościach zainteresowanie ciężarami jest nadal spore. Co ciekawe, ostatnio do dźwigania szczególnie garną się dziewczęta. Cieszy praca w małych klubach i sekcjach. To właśnie tam trzeba kierować środki budżetowe na szkolenie, wtedy nie będzie zagrożenia, że dyscyplina upadnie, a chętnych do jej uprawiania, nie zabraknie.
PAP: - Jak dzielić pieniądze, aby wszyscy byli zadowoleni?
M.J.: - W sporcie są pieniądze, kto twierdzi, że jest inaczej, mija się z prawdą. Ale zdarza się, że idą one nie tam, gdzie powinny. U nas w związku wszystko jest transparentne, leży na stole. Aby było OK, musimy sobie ufać, gdyż jesteśmy jedną drużyną. Trzeba myśleć i planować całościowo, a nie tylko pod swoje, małe środowiska. A tak się zdarza. Jak się dobrze podzieli, wystarczy dla każdego.
PAP: - Pełnej zgody w PZPC jednak nie ma… Ostatnio brązowy medalista w 105 kg z Londynu Bartłomiej Bonk stwierdził, że w związku źle się dzieje i złożył rezygnację z pracy w zarządzie.
M.J.: - Gwoli wyjaśnienia – nie zrezygnował – jak opowiada przy różnych okazjach… tylko został odwołany przez środowisko podczas listopadowego zjazdu delegatów. Zresztą czy to ważne? Mówienie w tym przypadku o rezygnacji jest nie fair. Ale zajmijmy się poważniejszymi sprawami. Pan Bartłomiej Bonk był wybitnym zawodnikiem, ma swoje miejsce w historii polskich ciężarów. Jeżeli chce nam z pożytkiem pomagać, niechaj to robi. Ciężary zawsze były, są i będą. A niektórzy działacze odchodzą…
PAP: - Pojawiały się plotki, że nie wszystkim szkoleniowcom z terenie podoba się sytuacja, gdy trenerem kadry jest dr. Mirosław Choroś, który nigdy nie dźwigał.
M.J.: - Trener Choroś kontynuuje pracę najbardziej zasłużonego dla polskich ciężarów Ryszarda Szewczyka z Opola, u którego obecnie trenują wszyscy czołowi zawodnicy w kraju. Jak będzie miał dobre rezultaty swojej pracy, co pokażą starty w mistrzostwach Europy i świata, i później w Tokio, nikt, w tym ja także, nie będzie miał do niego zastrzeżeń. Przyznam jednak, że osobiście, gdyby mnie ktoś namawiał na przyjęcie propozycji objęcia kadry młociarzy czy kulomiotów, bym z niej nie skorzystał. Moją domeną były i są wyłącznie ciężary.
PAP: - Jesteście jednym ze związków sportowych, który nie ma sponsora generalnego, otrzymujecie tylko dotacje budżetowe. Trochę szkoda…
M.J.: - Nam też szkoda. I to bardzo. Chciałbym, aby także nam w końcu zaufano. Nasza marka już nie jest „brudna”, mamy wiele nowych pomysłów. Osiągamy sukcesy. Mogę zapewnić, że w tym roku z dobrej strony pokażemy się na światowych pomostach.
PAP: - Obiecuje pan medale?
M.J.: - To nie ja dźwigam, tylko zawodniczki i zawodnicy. Nie chcę, jako prezes, rozdawać medali przed startem. Mogę tylko obiecać, że jeżeli zdrowie dopisze naszym zawodniczkom i zawodnikom, i w kadrach nie będzie kontuzji, powalczymy o miejsca na podium najważniejszych imprez sezonu.
Rozmawiał: Wojciech Harenda (PAP)