Chciała postawić na crossfit, ale… została mistrzynią Europy!
Z Joanną Łochowską (UKS Zielona Góra), mistrzynią Europy z Bukaresztu w podnoszeniu ciężarów (kat. 53 kg), rozmawia Wojciech Koerber
- Dwa lata temu na mistrzostwach Europy w norweskim Forde zdobyła Pani brąz z wynikiem 204 kg, lecz w wyższej kategorii (58). Przed rokiem w Splicie było już złoto (192 kg w dwuboju, kat. 53), a teraz jego efektowna obrona (196 kg). Zatem kluczem do złotego skarbca okazało się zejście z wagą niżej?
- Na pewno, choć była to też naturalna korekta wynikająca z procesu zmian treningowych. Po prostu zajęłam się crossfitem, stawiając na nieco inny rozwój, bo po czteroletnim okresie zakończonym brakiem olimpijskiego występu zaczęłam się zastanawiać, co dalej. Postanowiłam odpocząć, zmienić dyscyplinę. I waga zaczęła lecieć, lecz pamięć mięśniowa na wyższym poziomie została. To już piętnaście lat, jak podnoszę ciężary, lecz niezależnie od tego w jakiej wadze, poziom tkanki tłuszczowej zawsze miałam bardzo niski, nie odbiegałam od przyzwoitych norm. Po zmianie treningu okazało się, że mięśnia jest trochę mniej, ale można z niego wydostać równie dużo. Poza tym ja zawsze uważałam, że najważniejszy w całej tej zabawie jest układ nerwowy, bo to on pozwala koordynować pracę wszystkich mięśni. Choć teraz ważę 5 kilogramów mniej, to potrafię bić na treningach rekordy życiowe.
- Chce Pani powiedzieć, że nauczyła się dźwigać z odciętą głową?
- Tak, nauczyłam się łapać dystans, znajdować złoty środek. Choć to oczywiste, że na takich imprezach jak igrzyska stres zawsze towarzyszy.
- Z tego, co Pani mówi, wnioskuję, że był już plan przerzucenia się na crossfit i rozstania z klasycznym podnoszeniem ciężarów. Tylko że wtedy… pojawiły się wyniki.
- Chyba tak właśnie było. Gdy nie poleciałam na igrzyska do Rio de Janeiro, nie wiedziałem, co dalej robić. Chciałam znaleźć nową motywację, a że z zamiłowania jestem pasjonatem sportu, to uwielbiam wszelką aktywność. Rozwój, wyzwania – to lubię. Złapałam trochę świeżego oddechu i nauczyłam się przeć do przodu, ale nie, że tak powiem, biznesowo. Wcześniej straciłam już frajdę z uprawiania sportu, lecz odnalazłam balans i poczucie świadomości, że chcę, ale nie muszę.
- W tej całej radości zapomniała Pani na podium, że należy się hymn i wraz z dwoma rywalkami, Włoszkami, zbyt szybko opuściła podest.
- Tam było dużo nieporozumień, wszystko działo się tak szybko. Ganiali nas ludzie z Eurosportu, prosili o wywiad i przekomarzaliśmy się, czy najpierw mamy iść przed kamerę czy na podium. A do mnie nie docierała jeszcze informacja, że jestem najlepsza. Tak naprawdę nie dosłyszałam nawet, za który bój nas najpierw nagradzano. Poza tym za flagą, którą trzymała Włoszka, ciągnął się sznureczek i o mały włos nie „depłam” na niego. Dopiero by się narobiło, gdybyśmy z tego podium runęły. Było i trochę emocji, i trochę nieporozumień, na szczęście spiker, nasz rodak (Bogusław Mokranowski – WoK) czuwał nad porządkiem.
- Słyszeliśmy podczas transmisji, że prezes PZPC Mariusz Jędra - stojący obok, bo wytypowany do nagradzania – również. To przecież wojskowy, a przed laty członek misji stabilizacyjnej w Libanie, dla niego takie wartości jak hymn i orzełek mają spore znaczenie.
- Zgadza się, czuwał, czuwał. Przez moment zrobiło mi się nawet wstyd, ale tak czasem bywa.
- Wstydzić się nie ma czego, za to powód do dumy ma Pani ogromny. Rywalki czymś zaskoczyły?
- Włoszki troszkę wyskoczyły, bo raczej nie spodziewałam się ich w niższej kategorii. Tym bardziej, że z jedną z nich rywalizowałam wcześniej wyżej. Wiedziałam jednak, że jestem dobrze przygotowana, to dawało spokój, a trenerzy mieli możliwość, by manewrować taktycznie ciężarami w zależności od przebiegu zawodów.
- Wokół Pani też są osoby, którym warto podziękować w sposób wyjątkowy?
- Moim fundamentem jest najbliższa rodzina. Kiedy ja wątpię lub mam gorsze dni, to ona popycha mnie do przodu. Razem to wszystko przeżywamy.
- Rodzina, czyli?
- Rodzice i dwaj bracia, którzy też dźwigali, a teraz bawią się w crossfit.
- To prawda, że Pani pierwszy trener, Jacek Orłowski, nie ma telefonu komórkowego?
- Tak, ale to jego świadoma decyzja. Nawet z nim jeszcze nie rozmawiałam, bo on wcześnie wstaje do pracy, więc też wcześnie chodzi spać.
- Rozumiem, że ciężary są dla niego pasją po normalnych codziennych obowiązkach. Gdzie pracuje?
- Jest stolarzem. U nas w klubie wszyscy są z zamiłowania, bo pieniędzy z tego nie ma, działają charytatywnie.
- A jak chce się Pani z trenerem Orłowskim szybko skontaktować, to?
- Dzwonię do jego żony. Albo do syna.
- Ale to nie z nim konsultuje się Pani w pierwszej kolejności?
- Teraz głównie ze starszym bratem, on koordynuje mój proces treningowy. No i opiekun kadry. Jacek Orłowski też niekiedy bierze w tym udział, ale generalnie największą odpowiedzialność biorę za siebie ja sama.
- Zielona Góra to głównie strzelectwo, akrobatyka, taniec, no i żużel. Próbowała Pani czegoś przed ciężarami?
- Do siódmego roku życia zajmowałam się akrobatyką. Trwało to kilka lat. Później miałam epizod ze skokiem o tyczce na zasadzie znalezienia jakiegoś swojego miejsca w sporcie. Jako piętnastolatka zaczęłam jednak dźwigać, a więc robię to już połowę swojego życia. W którymś momencie poszłam po prostu za braćmi.
- I celem jest olimpijski występ w Tokio? Na londyńskich igrzyskach zajęła Pani 13. miejsce.
- Trudno powiedzieć. Na dziś nie mamy nawet jasności co do kształtu kwalifikacji olimpijskich. Nie lubię tak daleko patrzeć w przód, bo łatwo można się zgubić. Na razie cieszę się, że obroniłam złoto mistrzostw Europy.
- Sztanga to teraz Pani całe życie?
- W pewnym sensie tak, bo odkąd zaczęłam trenować, to w myśl zasady, że albo na sto procent, albo w ogóle. Ale prowadzę też w Zielonej Górze zajęcia crossfitowe – dla chętnych powyżej 50. roku życia i dla dzieci. To takie dodatkowe źródło dochodów, bo wiadomo, że ciężary bardzo popularnym sportem nie są.
- Ale może docenią chociaż w lokalnym plebiscycie Gazety Lubuskiej na sportowca roku. Zdaje się, że ostatnio stanęła Pani na najniższym stopniu podium.
- Tak, a wygrał żużlowiec Patryk Dudek przed kajakarzem Wiktorem Głazunowem. Zobaczymy, co teraz przyniesie życie.
Rozmawiał: Wojciech Koerber