POLSKA? TO JEST MÓJ DOM!
W rozmowie z Wirtualną Polską mistrz olimpijski i wielokrotny mistrz świata opowiada między innymi o życiu i pracy w Stanach Zjednoczonych, o tenisowych pojedynkach z innym wybitnym polskim sportowcem - Januszem Pyciakiem-Peciakiem (który również mieszka w Colorado Springs), kupnie trabanta polecanego przez Waldemara Baszanowskiego, niedawnym awansie do stopnia pułkownika Wojska Polskiego, a także o możliwym powrocie do Polski. Urodzony w 1941 roku Zygmunt Smalcerz jest człowiekiem niezwykle aktywnym, poza codziennymi treningami często trafiają się okazję do wyjazdów. W ostatnim czasie pan Zygmunt był w Limie na mistrzostwach świata juniorów, a następnie gościł w Kolumbii. Mimo napiętego grafiku udało mu się znaleźć czas na rozmowę.
Mistrz olimpijski, pięciokrotny medalista mistrzostw świata (w tym trzykrotny złoty). Zygmunt Smalcerz jest jedną z legend polskiego sportu. Kiedy stracił pracę w reprezentacji Polski przeżywał trudne chwile. - To wszystko było dla mnie tragiczne. Kiedy wstawałem rano i patrzyłem, że nie mam nic sensownego do zrobienia, byłem sfrustrowany - opowiada. Smalcerz podjął decyzję, by przenieść się do Colorado Springs i rozpocząć pracę z reprezentacją USA. - Byłem tu w 1996 roku w czasie igrzysk olimpijskich. Zabrano nas w góry. Tak sobie pomyślałem: - Chciałbym tu kiedyś wrócić, wszystko wydaje się takie piękne". Jestem wielkim amatorem narciarstwa, jeżdżę na nartach dosyć dobrze, mam tu do tego warunki. Wydaje mi się, że miasto, które wybrałem do życia, jest dla mnie bardzo korzystne. Tu jest dosyć sucho. Jak pracowałem w Arabii Saudyjskiej to też nie miałem problemów z żadnymi bólami stawowymi. A kiedy jeżdżę do miejsc, gdzie jest duża wilgotność i klimat dosyć niesprzyjający, to od razu czuję, że dźwigałem kilka lat sztangę. W Colorado Springs jest 320 dni słonecznych w roku, jest to naprawdę piękne miejsce do życia. Nie odsuwam tego wieku kalendarzowego tak bardzo, jak powinienem, a po trzecie to codziennie coś tam robię dla zdrowia i to jest głównym powodem, że nie mam z nim problemów. Nie pamiętam, kiedy ostatnio chorowałem. Ośrodek olimpijski ma naprawdę znakomitą kuchnię, jest to jedna z najlepszych kuchni na świecie, porównywalna z kuchniami olimpijskimi. Jesteśmy tym co jemy. Interesuję się dietą sportową. Chcę zdrowo żyć, by być przykładem dla moich podopiecznych. Nie pozwolę sobie na to, by obrosnąć w tłuszcz i nie wyglądać jak sportowiec. W tej chwili łatwo o najnowszą wiedzę w każdej dziedzinie, jeśli ktoś chce być na bieżąco ze wszystkimi osiągnięciami, to w tej chwili wszystko jest takie proste. Korzystam z tego w pełni. Przed sobą mam kalendarz. Co miesiąc gdzieś wyjeżdżam, jeśli nie na lokalne zawody, to gdzieś dalej. Planuję, żeby w przyszłym roku tak nie jeździć przed igrzyskami. To zajmuje sporo czasu - mówi.
- Wyjazd do Limy (na mistrzostwa świata juniorów do lat 17 - przp. MareK) był swego rodzaju powrotem do przeszłości? W końcu tam zdobył pan swoje pierwsze mistrzostwo świata!
- Powiem więcej. Ludzie, którzy organizowali te zawody, uczestniczyli w 1971 roku w mistrzostwach świata, a prezesem związku jest człowiek, który mnie osobiście na tych zawodach oglądał. Przy tego typu imprezach wracają wspomnienia, to jest oczywiście super. "Zadziwia podopiecznych zdrowiem, witalnością, energią". Amerykanie mówią o panu w samych superlatywach. Skąd pan czerpie tę energię do pracy? Słyszałem, że nie tylko tłumaczy pan podopiecznym, jak prawidłowo wykonywać ćwiczenia, ale również osobiście je demonstruje.
- W 2009 roku pożegnał się pan z reprezentacją Polski, a niedługo później został trenerem kadry USA. W wieku 69 lat rzucił pan dotychczasowe życie i przeniósł się za ocean. Odważnie.
- Byłem sponiewierany przez związek. Nie popierałem aktualnego prezesa i on w odpowiedzi zwolnił mnie po dosyć dobrym okresie mojej pracy. Miałem dobre wyniki, perspektywy były jeszcze lepsze. Zawodnicy, których zacząłem trenować, robili duże postępy. Wszystko wskazywało na to, że w przyszłości będą sukcesy i tak się zresztą stało. Prezes zwolnił mnie w dosyć dziwnych okolicznościach, a poza tym zabrał mi ogromną ilość pieniędzy, które mógłbym uzyskiwać co miesiąc jako pracownik związku, niezależnie czy na stanowisku trenerskim czy innym. Za osiągnięcia w Pekinie zostałem uhonorowany dodatkową nagrodą w postaci określonej pensji i to zostało zabrane. To wszystko sprawiło, że byłem sfrustrowany, bo to się wydarzyło drugi raz. Pierwszy na igrzyskach w Atlancie, drugi raz w podobnych okolicznościach. Przerzucili mnie do ośrodka w Ciechanowie, z czego z jednej strony byłem zadowolony, bo spotkałem tam między innymi Szymka (Kołeckiego - przyp. red.), wróciłem do podstaw pracy trenerskiej. To był ośrodek, gdzie trenowały dzieci, trenowali juniorzy. Byłem w jakimś sensie zadowolony, ale z drugiej strony oddalenie od domu, od rodziny, też spowodowało perturbacje. Wyrzucenie drugi raz z pracy postawiło mnie w trudnej sytuacji. Jestem człowiekiem bardzo aktywnym, lubię dzielić się swoją wiedzą, czuję taką potrzebę, nie chcę zabrać wszystkiego co wiem, tylko chcę się tym dzielić Chciałem być dalej aktywny zawodowo, szukałem takich możliwości w świecie. Akurat wiele było takich możliwości. Znalazłem między innymi ośrodek w Colorado Springs. Byłem tu w 1996 roku w czasie igrzysk olimpijskich. Zabrano nas w góry. Tak sobie pomyślałem: "Chciałbym tu kiedyś wrócić, wszystko wydaje się takie piękne". Jestem wielkim amatorem narciarstwa, jeżdżę na nartach dosyć dobrze, mam tu do tego idealne warunki. Był wakat trenera. Wysłałem życiorys, po jakimś czasie odezwano się do mnie. Przeszedłem trudny egzamin. Oprócz mnie było około 30 kandydatów, wybitnych trenerów z całego świata. Udało mi się, zostałem trenerem w ośrodku. Moi zawodnicy dosyć szybko zaczęli robić duże postępy, po jakimś czasie zostałem trenerem kadry. Cieszę się, że robimy ogromne postępy. Od mojego przyjazdu zdobyliśmy ponad 50 medali w zawodach międzynarodowych. To dużo. Ciągle jesteśmy daleko poza czołówką światową, należymy do tak zwanej drugiej ligi, ale zbliżamy się coraz bardziej. Jeśli chodzi o reprezentację kobiet to z Polską reprezentacją mam nawet szansę wygrać. W juniorach i juniorach młodszych wygrywamy. Jak patrzę na przyszłość moich zawodników, to przed nimi rysuje się bardzo ciekawa perspektywa. Jak sytuacja wygląda od strony sportowej? Amerykanie raczej nie są nacją dominującą w ciężarach.
- Jak pani widzi szanse rozwoju tej dyscypliny w USA. Młodzi chłopcy marzą o karierze w NBA, NFL czy NHL. Do ciężarów też garną się coraz chętniej?
- Tak, widać zainteresowanie. Największą bolączką jest selekcja utalentowanej młodzieży. Jak pan wie, w Stanach sport zawodowy jest tak silny, że ta najbardziej utalentowana młodzież angażuje się w dyscypliny, gdzie są ogromne pieniądze. My dostawaliśmy tych wszystkich, którzy odpadali z innych dyscyplin. Natomiast teraz coraz częściej trafia się bardzo utalentowana młodzież, która ma szanse na świecie. Wyniki pokazują, że dyscyplina zaczyna być coraz bardziej popularna. Natomiast z drugiej strony jest crossfit, który jest fenomenem światowym i zabiera nam część tej młodzieży. Crossfit jest tak fantastycznie zorganizowany, że już teraz są tam duże pieniądze. Dyscyplina ta ma dużo wspólnego z podnoszeniem ciężarów, bo część ćwiczeń jest związana z rwaniem i podrzutem. Walczymy, żeby lawirować między dyscyplinami.
- Jak pan uważa, ile jeszcze lat musi upłynąć, żeby któryś z pańskich podopiecznych poszedł w pańskie ślady i został mistrzem świata lub mistrzem olimpijskim?
- To bardzo trudne pytanie. Jak pan wie, dyscyplina jest jeszcze obciążona dopingiem. Dominują w tym kraje, które sięgają po medale. Muszę szczerzę powiedzieć, że jestem usatysfakcjonowany z pracy w Ameryce, bo nie ma tu problemu z dopingiem. Mamy nadzieję, że walka z tym zjawiskiem w naszym sporcie będzie bardziej skuteczna, wtedy szanse zostaną wyrównane. Niemniej trafiłem teraz dwóch, trzech utalentowanych zawodników, którzy być może nie zdobędą medalu w dwuboju, ale w niektórych konkurencjach typu podrzut może tak się zdarzyć, nawet już na mistrzostwach świata w Houston. Od niedawna cały system został wspomożony stypendiami. Wcześniej nie było tego. Jeśli zawody były bardzo daleko i trzeba było zapłacić za bilet w obie strony 800 dolarów, za hotel kolejne 300 plus startowe, wyżywienie, to młody człowiek, który jechał na zawody, musiał mieć ogromne wsparcie rodziny. Najlepszy zawodnik kadry musiał za wyjazd zapłacić z własnej kieszeni. To jest bardzo trudny system, pod wieloma względami. Proces jest dłuższy niż mi się wydawało na początku, ale jest możliwy. Jeden z zawodników, który ze mną trenuje, otrzymuje już około 1000 dolarów. Stworzyliśmy system, który premiuje najlepszych w kraju.
- Jakie są pańskie oczekiwania co do startu w Houston (listopadowe mistrzostwa świata seniorów - przyp. Marek)?
- W Houston walczymy o nominacje olimpijskie. Jeśli zdobędziemy w reprezentacji kobiet cztery nominacje, a jest to prawdopodobne, a u mężczyzn trzy, to będzie to przekroczenie o 200 procent tego, co było na igrzyskach w Londynie. To jest mój cel, zakwalifikować maksymalną ilość zawodników. Doszli zawodnicy, którzy są kluczowi i którzy trenują w ośrodku. Jeśli te zawody przejdziemy bez jakichś kataklizmów, to powinniśmy wykonać cel. Byłoby to ogromnym krokiem do przodu.
- Z tego co pan mówi, wynika, że młodzi adepci podnoszenia ciężarów mają w Polsce dużo łatwiejszy start niż Amerykanie.
- Tak, weźmy choćby przykład Szymka (Kołeckiego - przyp. red), który wyjechał z domu w wieku 16 lat. Mamy szczęście, że w Polsce system jest naprawdę super w porównaniu z tym, co zobaczyłem tutaj. W USA bez wsparcia rodziny jest prawie niemożliwe, żeby wejść na bardzo wysoki poziom. Są cztery uniwersytety, które pokrywają część czesnego, albo całe czesne. To już jest ogromny postęp i wydaje mi się, że to będzie takim zaczynem rozwoju dyscypliny w Ameryce. Sport szkolny, uniwersytecki, jest na niewyobrażalnie wysokim poziomie. Jest tyle rozgrywek. Na przykład zapasy, które należą do najlepszych dyscyplin w USA, rozwiązały to bardzo dawno temu. Zapasy są sportem szkolnym. Na zawody międzyuczelniane przychodzi 15 tysięcy ludzi. Niewyobrażalne. Jak wracam pamięcią do fantastycznych siłowni w Spale, czy zresztą wszędzie w Polsce, to tu można nabawić się kompleksów. Siłownia nie zmieniła się od czasów igrzysk, są stare pomosty, jest ogromny huk, spod pomostów wydobywa się kurz. Jednym z warunków, które postawiłem związkowi, było to, żeby to wszystko zmienić, żeby to wyglądało jak uniwersyteckie siłownie. To co tu mamy jest tragiczne. Ponieważ dostaliśmy organizację mistrzostw świata to jacyś sponsorzy weszli. Jest obietnica, że to wszystko zostanie wyrzucone i do igrzysk będziemy się przygotowywać w dużo lepszych warunkach. Potrzeby po treningu są duże, przykładowo masaż kosztuje 45 dolarów. W Ameryce nie ma nic za darmo. W ośrodkach w Polsce każdy ma to, czego potrzebuje, tutaj za wszystko musimy płacić. Wszystko jest reglamentowane. Nie mamy własnego masażysty, dostęp do lekarzy jest bardzo trudny. Wszystko jest przed nami, ale budujemy. Może będzie tak jak ze stypendiami, na początku powiedzieli mi, że to nie jest możliwe. Zawsze mówią: "Wie pan, u nas nie ma takiej tradycji". Ja mówię: "Nie ma tradycji bo nie ma wyników. Jak zmienicie tradycję, będą wyniki". Oni powoli to zmieniają. Mam nadzieję, że również w sferze medycznej, która jest prawie na równi z treningiem, będzie coraz lepiej.
- Pański kontrakt z amerykańską federacją kończy się po igrzyskach w Rio. Czy myślał pan co dalej? Chciałby pan kontynuować pracę trenerską?
- W momencie kiedy straciłem pracę w Polsce, to rozmawiałem z ówczesnym ministrem sportu, panem Gierszem. To było mniej więcej w październiku, listopadzie. Powiedział: "W marcu możesz przyjść do mnie i spróbujemy porozmawiać". Widziałem perspektywę kilku miesięcy. Rozmawiałem również z innymi ministrami, z prezesem PKOl. Każdy mi odsuwał w nieokreśloną przyszłość. Jeden z moich przyjaciół powiedział: "Dobra, możesz być u mnie sekretarzem generalnym". Ale chodziło o zupełnie inną dyscyplinę. To wszystko było dla mnie tragiczne. Kiedy wstawałem rano i patrzyłem, że nie mam nic sensownego do zrobienia, byłem sfrustrowany. Nie czuję się emerytem. Chcę nadal pracować, zwłaszcza, że nie mam problemów ze zdrowiem. W crossficie zapraszają mnie bardzo często, skrzynkę mailową mam zawaloną ofertami wykładów, płacą królewsko. Wobec czego mogę tu pozostać i pracować "dorywczo" i utrzymywać się bez problemów. Niedawno byłem na Uniwersytecie w Iowa, miałem wykład dla trenerów od przygotowania siłowego. Zebrałem ogromne brawa, a na zajęciach praktycznych była niekończąca się liczba pytań.
- W Colorado Springs mieszka również inny były znakomity reprezentant Polski - Janusz Pyciak-Peciak. Jest okazja do spotkań?
- Mamy szczęście mieszkać w tym samym kompleksie apartamentowców. Widzimy się z balkonów. Nasze okna wychodzą na korty tenisowe, z tyłu jest basen. Jak mamy potrzebę zagrania w tenisa, to dzwonimy do siebie, wychodzimy na balkon, żeby sprawdzić czy jest odpowiednia pogoda i słońce z właściwej strony, to gramy w tenisa, później korzystamy z basenu z drugiej strony budynku. Niedaleko jest Monument Park, tam jest 16 kortów, oświetlonych, otwartych codziennie, tam się gra najlepiej. Super miejsce do grania. Czasami otwieramy sezon już w połowie grudnia, bo tu pogoda jest niewyobrażalna. Nawet jak spadnie śnieg, to w czasie dnia topnieje i można grać. Nawet teraz widać ośnieżone góry, a pogoda jest letnia. Korzystam jeszcze z sezonu narciarskiego. W niedzielę wybieram się na narty, uwielbiam to. Spokój i cisza w górach ładują dodatkowo moją energię. Janusz jest trenerem kadry pięcioboju. W tej chwili szkoli zawodniczkę, która zajmuje pierwsze miejsca w cyklu Pucharu Świata. Są na obozie treningowym, przez co straciłem partnera do tenisa. Przez to jeszcze częściej jeżdżę na nartach. Ponadto jest dyrektorem technicznym w Międzynarodowej Unii Pięcioboju Nowoczesnego (UIPM). Bardzo często jeździ po świecie, jest kontrolerem zawodów.
- Miał pan okazję bliżej poznać Stany?
- Tak, wiele zawodów odbywa się w USA. Poznaję okolice, postanowiłem też jeździć na zawody do Salt Lake City, pojechałem autem do Oklahoma City. Widzę Amerykę nie tylko wielkich miast, widzę Amerykę, jak ona wygląda na co dzień. Czasami się zatrzymuję w takich miejscowościach, gdzie są trzy domy. Wyglądają jak z XIX wieku. Ameryka miejska jest niewyobrażalnie zindustrializowana, tu są piękne miasta. Natomiast jak wyjedziemy głębiej, jest inaczej. Domy czasami wyglądają jak te z północno-wschodniej części Polski, naprawdę niewiele się różnią. Czasami jestem zaskoczony, że Ameryka wygląda również tak. Ostatnio chciałem zatankować w bardzo małej miejscowości, to okazało się, że wlew do paliwa jest tylko do traktorów.
- Wiem, że był pan w kraju przy okazji mistrzostw świata, które odbywały się we Wrocławiu. Przy okazji czekała na pana miła uroczystość. Otrzymał pan awans do stopnia pułkownika Wojska Polskiego. Spodziewał się pan takiego wyróżnienia czy była to niespodzianka?
- To była ogromna niespodzianka. Zwłaszcza, że przyszedłem w dresie amerykańskim. Dużo zawdzięczam panu Marianowi Jankowskiemu, który był moim drugim trenerem, pierwszym był Augustyn Dziedzic. Ponieważ nie miałem możliwości trenowania w AZS-ie, musiałem znaleźć miejsce, które by mi umożliwiało treningi. Poszedłem do wojska, pan Marian Jankowski został moim trenerem. W tamtych czasach wojsko nie do końca się nami opiekowało. Panu Marianowi wydawało się, że powinienem być pułkownikiem. W związku z tym po odejściu z wojska mówił: "Będę robił wszystko, żeby załatwić ci pułkownika". Kiedy słowo stało się ciałem, byłem niewyobrażalnie wdzięczny panu Marianowi, ale i wszystkim, którzy się do tego przyczynili. Było to jakiś wyraz podziękowania za to, co zrobiłem w Legii. Jestem człowiekiem spełnionym, pracuję w zawodzie, który bardzo lubię. To daje wielką satysfakcję. Ludzie idą do pracy i mówią: "8 godzin, jak ja to wytrzymam?". Ja jestem od 8 do 20 na siłowni i nie narzekam, bardzo się z tego cieszę.
- Wkrótce szykuje się kolejna pańska wizyta w Polsce, w czasie mistrzostw świata juniorów we Wrocławiu. Będzie tam gala z okazji 90-lecia PZPC. Dostał pan już zaproszenie?
- Jeszcze nie, ale kiedyś rozmawiałem z Szymkiem Kołeckim, prezesem związku, pytał kiedy będę we Wrocławiu. Nie skojarzyłem z tym, że te uroczystości będą związane z mistrzostwami świata. Pomysł jest godny, będzie bardzo dużo ludzi ze świata ciężarów. Należymy do związku, który tradycję ma ogromną. Cieszę się w takim razie na spotkanie z rodziną podnoszenia ciężarów w Polsce. To będzie bardzo ciekawe. Super, dzięki za informację!
- Na pewno śledzi pan występy reprezentantów Polski. Jakich wyników możemy się spodziewać w Houston i w Rio?
- Jestem spokojny o męską reprezentację w Houston. Zdobędą maksymalną liczbę kwalifikacji olimpijskich. Natomiast trochę zaniepokojony jestem, jeśli chodzi o kobiety, dlatego że porównując wyniki Polek i Amerykanek to wygląda na to, że powinienem wygrać z reprezentacją Polski, co byłoby wielkim sukcesem. Boję się o ilość kwalifikacji olimpijskich kwalifikacji od kobiet. Ivan Grikurovi jest jednym z najlepszych fachowców na świecie, myślę, że sobie poradzi z przygotowaniami.
- Myśli pan, że Adrian Zieliński może być w stanie obronić olimpijskie złoto?
- Niewątpliwie to jest prawdopodobne, choć oczywiście bardzo trudne. To jest zawodnik, który jest znany z wielkiej chęci do treningów. Tylko trening może mu to zagwarantować. Wierzę w to absolutnie. Byłby to drugi Waldemar (Baszanowski - przyp. red.). Życzę mu medalu, może złoto będzie trudno, wyniki są wyśrubowane. Każdy kilogram będzie się liczył, może nawet waga ciała. Polska szkoła podnoszenia ciężarów jest od tylu lat na najwyższym poziomie.
- Wspomniał pan o Waldemarze Baszanowskim. Niedawno minęła czwarta rocznica jego śmierci. Jakim go pan zapamiętał?
- To był człowiek, który potrafił być bardzo blisko. Wielka szkoda, że już odszedł. Cieszę się, że mogłem być z nim w trudnym dla niego czasie. Był bardzo życzliwym człowiekiem. Swoim doświadczeniem potrafił się dzielić, we wszystkich wymiarach. Jak kupowałem pierwsze auto, to poszedłem do niego z pytaniem: "Waldemar, jakie auto mogę kupić?". On mówi: "Ile masz? Aha, tyle i tyle. Dla ciebie trabant jest najlepszy, nauczysz się jeździć. Jest tani w eksploatacji". Trafił w stu procentach w moje zapotrzebowanie. Taki był Waldemar. Potrafił swoją wiedzą i doświadczeniem dzielić się z innymi.
- 1 kwietnia ukazała się informacja, że został pan koordynatorem polskich reprezentacji podnoszenia ciężarów. Był to primaaprilisowy żart, ale został bardzo pozytywnie odebrany. Ludzie komentowali, że byłby pan właściwą osobą na właściwym miejscu. Gdyby rzeczywiście dostał pan taką propozycję po zakończeniu pracy w USA, przyjąłby pan ofertę?
- Na pewno bym się długo nie zastanawiał. Mój status w Polsce jest oparty na innych rzeczach niż w USA, jestem człowiekiem rozpoznawalnym. Oczywiście, że chciałbym wrócić do Polski, to jest mój dom.
Źródło: www.wp.pl, Autor: Karol Borawski