ZMARŁ TADEUSZ KOCHANOWSKI - PIERWSZY PREZES POLSKIEGO ZWIĄZKU PODNOSZENIA CIĘŻARÓW
Z wielkim smutkiem informujemy, że w dniu 22 lutego, w wieku 88 lat, zmarł Tadeusz Kochanowski – pierwszy prezes Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów.
Ś.p. Tadeusz Kochanowski, prezesem Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów został 2 marca 1957 roku, podczas Krajowego Zjazdu Delegatów Wojewódzkich Komitetów Kultury Fizycznej, Zrzeszeń Sportowych i członków Sekcji PC. Wtedy to podjęto jednomyślnie uchwalę powołującą do życia samodzielny Polski Związek Podnoszenia Ciężarów. Funkcje szefa związku sprawował do roku 1959. Po nim prezesami PZPC byli – Janusz Przedpełski, Zygmunt Wasiela. Aktualnie PZPC kieruje Szymon Kołecki.
Uroczystości pogrzebowe Śp. Tadeusza Kochanowskiego odbędą się w dniu 2 marca 2015 roku, o godz. 14.00 w Sali A, Komunalnego Cmentarza Połnocnego na Wólce Węglowej w Warszawie.
Rodzinie oraz Bliskim ŚP. Tadeusza Kochanowskiego, szczere kondolencje oraz wyrazy współczucia składają
Prezes Szymon Kołecki, Zarząd PZPC oraz Pracownicy Biura PZPC.
Polski Związek Podnoszenia Ciężarów.
*******************************************************************************************************************************************
W czerwcu 2014 roku, przygotowując piąty numer Magazynu „Atleta”, umówiłem się z panem Tadeuszem na rozmowę. Miała to być taka sentymentalna podróż w przeszłość mojego rozmówcy. Oto najważniejsze fragmenty ostatniego wywiadu z pierwszym prezesem PZPC Tadeuszem Kochanowskim.
(….) -Proszę powiedzieć – jak pan trafił do sportu, do ciężarów?
- Wiązało się to z wyborem studiów. Po wojnie, w roku 1948, rozpocząłem studia na warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego. To właśnie na bielańskiej uczelni po raz pierwszy zetknąłem się z – jak to się wówczas nazywało - sekcją atletyki. Działał tu między innymi Czesław Borejsza, kierownik Zakładu Atletyki i Samoobrony, a wkrótce także przewodniczący Prezydium Sekcji Podnoszenia Ciężarów i Judo. Właśnie wtedy po raz pierwszy zetknąłem się zarówno z ciężarami jak i judo.
- A na studia wyruszył pan z....
- Pochodzę z małej wioski, która nazywa się Dąbrowa. To jakieś sześć kilometrów niedaleko Koła. W tej Dąbrowie moi rodzice byli nauczycielami. Później nastąpiła przeprowadzka, bo ojciec kupił dom w Kłodawie. To kolejny mój przystanek w życiu dorastającego człowieka. Tam ukończyłem szkołę podstawową i szykowałem się do gimnazjum do Łęczycy. Zdałem już nawet egzamin. Ale wybuchła wojna. W pierwszych latach okupacji zostałem zatrudniony w Kłodawie, w niemieckiej fabryce „Wadle”. Robili tam pomiary i zajmowali się melioracją gruntu. Byłem pomocnikiem technika w tej fabryce.
- Można było przetrwać wojnę w Kłodawie?
- Było ciężko, jak wszystkim. Ale jakoś życie biegło i człowiek dawał sobie radę. Do momentu, jak zostałem wcielony jako robotnik. Mieli nas wywieźć do Niemiec. Co to oznaczało dla nas, młodych, nie muszę mówić. Okazało się jednak, że w tej drodze do Niemiec, pociąg zatrzymał się w Poznaniu. Tu kazano nam wysiąść. Zaprowadzono nas do łagru, rozpocząłem pracę w fabryce amunicji jako szlifierz. Z tego lagru codziennie chodziliśmy do fabryki, ale nie było przy nas żandarmów czy wojskowych do konwojowania. Sami chodziliśmy.
- Wywieziony na roboty, ale przez ten Poznań, to pewnie po wojnie nie mógł panstarać się oodszkodowanie za pracę przymusową podczas okupacji.
- Właśnie tak było, dlatego, że nie wywieziono nas do Niemiec!
- Pierwszy okres powojenny...
- Wróciłem do Kłodawy, w Kole ukończyłem liceum, przez rok studiowałem sprawy gospodarze w Łodzi, ale jakoś mi tam nie pasowały te nauki. W międzyczasie działałem w harcerstwie. Ale po głowie chodziło mi coś innego – zastanawiałem się - co wybrać – leśnictwo albo sport.
- A dlaczego leśnictwo?
- Mój tata był myśliwym. Często chodziłem z nim na polowania. Bardzo mi się podobało. Ale postawiłem na to drugie – na sport i przyjechałem do Warszawy.
- By rozpocząć studia na Akademii Wychowania Fizycznego?
- Tak. Napisałem podanie o przyjęcie mnie na uczelnię. No i od roku akademickiego w 1948 roku zostałem studentem AWF.
- Po raz pierwszy zetknął się pan z podnoszeniem ciężarów oraz sportami walki.
- Tak właśnie. Bardzo aktywnie działałem w sekcji atletycznej, ale też w judo. Na stołecznej uczelni przygotowaliśmy pierwsze przepisy, regulaminy w sportach walki. Judo i jiu-jitsu – sekcjami w tych sportach kierowałem na uczelni. Nawiązałem kontakty z Japończykami, tak, wtedy takie judo to w Polsce pionierskie było.
- We wrześniu 1956 roku z istniejącej przy głównym Urzędzie Kultury Fizycznej Sekcji Podnoszenia Ciężarów i Judo, powołano samodzielną sekcję Podnoszenia Ciężarów. Po rezygnacji Czesława Borejszy z funkcji przewodniczącego, pan został nowym sternikiem tego gremium.
- Tak było. Sekcja przetrwała do pierwszych dni marca 1957 roku, gdy powołano do życia samodzielny Polski Związek Podnoszenia Ciężarów, a mnie wybrano na pierwszego prezesa.
- Dwa lata później, w styczniu 1959 roku obradował drugi Zjazd PZPC. Został pan wybrany na prezesa związku, jednak latem tego samego roku musiał zrezygnować. Dlaczego?
- Hmmm... Jak tu powiedzieć. To była sprawa polityczna. No i delikatna. Jak wiadomo, w roku 1959 nasz Warszawa była gospodarzem mistrzostw świata w podnoszeniu ciężarów, a jak zostałem przewodniczącym Komitetu Organizacyjnego. Zgodnie z regulaminem wystosowaliśmy zaproszenia do wszystkich krajowych związkowe zrzeszonych w światowej federacji. Takie zaproszenie trafiło także na Tajwan. Co to oznaczało wówczas, nie muszę mówić!
- Domyślam się, że bardzo szybko zareagowała ambasadaChin.
- Była nota dyplomatyczna. A ja trafiłem „na dywanik” ówczesnego przewodniczącego Głównego Komitetu Kultury Fizycznej, prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego Włodzimierza Reczka. Z racji swojej funkcji – został on Honorowym Przewodniczącym Komitetu Organizacyjnego tych mistrzostw. Było jasne, że po wizycie wyjaśniającej problem u pana Włodzimierza Reczka, przestanę być szefem związku. Tak też się stało. Nowym prezesem Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów został dotychczasowy wiceprezes do spraw organizacyjno-sportowych Janusz Przedpełski.
- Ale pozwolono Panu pozostać przy sporcie i mógł pan działać w judo.
- Tak, sytuacja jak się wytworzyła, dała mi tę możliwość. A co do ciężarów i mojej w nich działalności – to był naprawdę piękny czas w moim życiu zawodowym oraz jako działacza. Bardzo dobrze mi się współpracowało, poznałem znakomitych ludzi, to były wielkie postacie polskiego sportu, jak wspomniany Janusz Przedpełski, ale też Jan Styczyński, Jan Witucki, Stanisław Zgondek, Klemens Roguski, Augustyn Dziedzic, Michał Firsowicz, Waldemar Baszanowski oraz wielu, wielu innych.
- Na długie lata został pan przy judo.
- W 1949 roku przy Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie powstała pierwsza sekcja judo. Wraz z Czesławem Borejszą byłem jej inicjatorem. W maju 1954 roku w Warszawie odbyły się pierwsze zawody judo pomiędzy drużynami: Gwardii i AZS-Akademii Wychowania Fizycznego. Później nawiązaliśmy bliższą współpracę z takimi postaciami judo w Japonii Maso Watanabe czy Hiromi Tomita. To były początki…
- Pozwoli pan, że wrócimy do ciężarów. Zaangażowany w judo Tadeusz Kochanowski interesował się czasami, tym co siędzieje na światowym i krajowym pomoście?
- Oczywiście, bardzo wzruszały mnie sukcesy Waldemara Baszanowskiego, Ireneusza Palińskiego, Mariana Zielińskiego oraz innych wspaniałych naszych sztangistów. Byłem dumny z dokonań trenerów – Klemensa Roguskiego i Augustyna Dziedzica.
- A jak oceni pan swojego następcę – Janusza Przedpełskiego?
- Wspaniały człowiek i działacz, znakomity prezes związku, to przecież pod jego kierownictwem sportowo byliśmy światową potęgą.
- Ciężarowy związek w swojej historii to... tylko czterech prezesów – pan, Janusz Przedpełski, Zygmunt Wasiela i Szymon Kołecki.
- Gdy pan Szymon został nowym szefem związku, zadzwoniłem do niego i złożyłem mu gratulacje.
- A kto pana zdaniem był tym największym mistrzem polskiej sztangi?
- Zdecydowanie dwójka zawodników - Waldemar Baszanowski i Marian Zieliński.
(….) - Tak po latach, nie zastanawiał się pan – może jednak żal, że nie wybrał pan tego leśnictwa na początku swojej życiowej drogi?
- Absolutnie! Nie żałuje tego, że znalazłem się w sporcie! Judo mam w sercu, ale... ciężary też!
Rozmawiał: Marek Kaczmarczyk