Rozmowa z mistrzem olimpijskim Zygmuntem Smalcerzem.
Do Wrocławia przyjechał jako trener ekipy USA. Jest jednym z najlepszych polskich sztangistów w historii. W Hali Stulecia kilka dni temu odebrał nominację na stopień pułkownika WP w stanie spoczynku.
Z 72-letnim Zygmuntem Smalcerzem, mistrzem olimpijskim z Monachium (1972) w podnoszeniu ciężarów, trzykrotnym mistrzem świata w kat. 52 kg, obecnie trenerem reprezentacji USA, rozmawia Wojciech Koerber.
- Od wielu lat pracuje Pan ku chwale Stanów Zjednoczonych, ale polskie ciężary chyba wciąż są Panu bliskie. Takiego Adriana Zielińskiego można już ustawiać w jednym szeregu ze Smalcerzem, Palińskim, Baszanowskim?
- Absolutnie tak. Ktoś, kto zdobywa złoty medal olimpijski, niczym się nie różni od innych mistrzów olimpijskich. Adrian to wielki sportowiec, ale i wielkiego formatu człowiek. Ostatnio zdradził, że nie ma ani jednego sponsora.
- Trudny czas nadszedł dla polskiego sportu.
- W moim przekonaniu posiadanie sponsora nie jest jednak aż tak potrzebne, a mówię to z punktu obserwacyjnego, w którym obecnie się znalazłem. Uważam, że niebawem będzie mógł zdyskontować swoje sukcesy, przełożyć je na złotówki, które przydadzą się w przyszłym życiu. I myślę, że nie musi się spieszyć. Na pewno pojawią się ludzie, którzy zaoferują mu jakieś korzystne wsparcie.
- Pasmo sukcesów dopiero przed nim?
- Tak, bo to człowiek młody pod każdym względem. Jest na tak wysokim poziomie, który powinien utrzymywać bardzo długo, i który powinien przynosić mu profity. Według mnie nie ma takiej możliwości, by ten człowiek nie zdobył w piątek we Wrocławiu złotego medalu. Choć, oczywiście, w sporcie trzeba też mieć łut szczęścia. Walka z Rosjaninem z pewnością będzie piękna i rozgrzeje publikę do czerwoności.
- Bo Zieliński to walczak.
- Pamiętam pierwsze zawody, podczas których oglądałem Adriana na żywo. Jego przeciwnikiem był wówczas Chińczyk. Adrian patrzył na tego Chińczyka i niemal go... zaczarował. To było fantastyczne. On podejmuje każde wyzwanie i każde ryzyko, gromadzi po kolei wszystkie tytuły.
- A Marcin Dołega? Jest trzykrotnym mistrzem świata, lecz ludzie pamiętają głównie jego londyńskie niepowodzenie, w związku z czym przypinają mu łatkę - „słaba głowa”. Zawodnik głośno narzeka na uraz mięśni brzucha, nie jest to próba zdjęcia z siebie stresu? Wentyl bezpieczeństwa?
- Zawodnicy, również wielcy, uciekają przed zawodami do rzeczy, które stanowią później wytłumaczenie. Ale to nie ten przypadek. Marcin jest gotowy do podjęcia walki, co pokazał choćby na MP. Jest to absolutny pechowiec w tym względzie, że przed ważnymi urazami chwytają się go drobne urazy, ale wszyscy tak mają. Jedni o tym mówią, a inni ukrywają, że podejmują walkę ze złamaną kością. Dopiero później wyjaśniają, że nie chcieli powiadamiać przeciwnika o złamanym nosie, by przeciwnik w ten nos nie uderzał.
- A co nie zagrało przed rokiem w Londynie? Po kolei ubywało mu rywali, nie miał już z kim przegrać, więc przegrał z sobą samym.
- Często jest tak, że człowiek niepoddany presji mięknie, mięknie i wymięka. Ale trudno mówić, że brak przeciwników coś mu odebrał. Przecież nie ma większego wyzwania niż walka o olimpijskie złoto. Jest w tym coś dziwnego. Ja z kolei byłem przy Marcinie na takich igrzyskach, gdzie stawiał sobie cele wyższe niż wynikało to z rozgrzewki. Miał szansę na złoto, zatem nie myślał o niczym innym.
- Dołęgi nie ponosi czasem fantazja?
- Jest trudniejszy do prowadzenia od wielu innych zawodników. To wielki indywidualista, wszystko ma w życiu poukładane. Prawdopodobnie nie trafił na trenera, który by mu oddał wszystkie atuty. Trzeba komuś uwierzyć, że – po pierwsze – ktoś chce dobrze, a – po drugie – że wie, jak to osiągnąć. Marcin chyba nikomu nie dowierzał.
- Wracając jeszcze na moment do Zielińskiego – to jego ostatni start w kat. 85 kg.
- I słusznie. Każde zbicie, w jego przypadku, wielu kilogramów jest ogromnym uszczerbkiem na zdrowiu. Z każdego punktu widzenia. Osiągasz coś, później spadasz i znów, jak Syzyf, starasz się po wielu miesiącach pracy wrócić na górę. Ja musiałem zbijać półtora kilograma maksymalnie, ale i tak odbiło się to na moim zdrowiu. Pamiętam walkę, jaką stoczyłem z PZPC, kiedy kazano mi startować na MŚ armii w kat. 52 kg, a za dwa miesiące w MŚ. Ponieważ jednak byłem wojskowym, musiałem stanąć na baczność przed jakimś generałem i powiedzieć „tak jest”.
- Ale do dziś jest Pan zdrowotnym fenomenem. Dawni podopieczni, teraz koło czterdziestki, mają biodra do wymiany. A Pan, po siedemdziesiątce, wciąż ćwiczy i osobiście pokazuje podopiecznym, jak to się robi.
- Nie po to kończyłem wyższą uczelnię z tytułem magister rehabilitacji, żeby tej wiedzy nie wykorzystywać dla siebie. Wszystkie zdobycze nauki próbuję na sobie. Podstawą zdrowego trybu życia jest odżywianie. Ja mam szczęście, że tyle lat jestem związany z kadrą. A na kadrze poziom tego, co dostarczamy codziennie do własnego organizmu jest najwyższej marki. Teraz mieszkam w ośrodku olimpijskim w Colorado, gdzie wyżywienie jest wyśmienite. Codziennie mam wszystkie owoce świata, żywe, jakie tylko sobie wymarzę. Warzywa są najlepsze na świecie. Minimum trzy razy w tygodniu jem ryby. I nie narzekam na bóle stawów czy kręgosłupa.
- Mimo że uprawiał Pan sport, który w powszechnej opinii zdrowie rujnuje.
- Minimum raz w tygodniu gram w tenisa z Januszem Pyciakiem. Mieszkamy tak blisko siebie, że on wychodzi na balkon, ja wychodzę na balkon, on pokazuje – kort i wiadomo, o co chodzi. Schodzimy, gramy. Pływam i pokazuję podopiecznym jak się rwie, jak się podrzuca, a więc przynajmniej te 50 kg na sztandze jest. Często mam zgrupowania juniorskie i wtedy muszę wszystko pokazywać. Ruch jest podstawą, trzeba dawać mięśniom to, co od zawsze dostawały i stymulować serce.
- Amerykanie nie garną się do ciężarów?
- To jest naród niezwykle usportowiony, choć i w Australii widziałem ludzi uprawiających sport w każdym wymiarze. Nawet do przesady. Pamiętam, gdy byłem na MŚ w Kolumbii w 1970 roku i zobaczyłem setki ludzi biegających po parku. To byli normalni ludzie, którzy ćwiczyli dla zdrowia. I teraz jest w Ameryce podobny pęd ludzi do sztangi, który się nazywa crossfit. Chociaż według mnie jest on zbliżony do wyczynu, a nie każdy normalny człowiek może temu sprostać. A dlaczego nie mamy tam wielkich mistrzów? Sprawa jest prosta. Bo na zawodach trzeba się poddać kontroli antydopingowej. USA to największe centrum środków i odżywek, cenowo dostępnych dla każdego. Cały czas się rozglądam za ludźmi dobrze zbudowanymi, próbuję ich namówić na ciężary. Mówią – dobra, przyjdę podźwigać, pokażę jaki jestem mocny, ale na zawody nie chcą jeździć. Każdy suplement, który pomaga, jest nieczysty. Niestety. A po drugie nie ma pieniędzy w tej dyscyplinie. Fakty są takie – na MŚ do Wrocławia przyjechali m.in. zawodnicy, którym związek kazał dopłacać. Ci, którzy się nie mieszczą w najlepszej dwunastce świata, muszą pokrywać z własnej kieszeni pięćdziesiąt, czterdzieści czy trzydzieści procent kosztów. Na wszystkich krajowych zawodach trzeba samemu opłacić startowe, przeloty i hotel. To jest sport absolutnie amatorski z czasów de Coubertina.
- A Panu tam dobrze płacą?
- Nie narzekam. Pierwszy rok był trudny, bo chcieli mnie poznać, a teraz już negocjuję. Propozycje z Polski? Za wcześnie, bo dopiero zaczęło się w związku nowe rozdanie, a poprzedni prezes (Zygmunt Wasiela) mnie wyrzucił. Ja się cieszę, że trafiłem do kraju, gdzie nie było wielkiej wiedzy o podnoszeniu ciężarów. Zaczęło się coś gotować, robimy postęp. Od początku mojej pracy zdobyliśmy 47 medali na arenie międzynarodowej, czego wcześniej nie było. Fenomenem jest, że w tym roku wywalczyliśmy pierwsze miejsce w mistrzostwach panamerykańskich, gdy chodzi o panie.
- Kiedy kontrakt się kończy?
- Rokrocznie jest odnawiany, chociaż podpisany został w ten sposób, że jeśli do końca października oni się nie odzywają, to jest przedłużany automatycznie. Mamy dżentelmeńską umowę, że do igrzysk w Rio chcą mnie widzieć. Co będzie później, zobaczymy.
- Ale do Wrocławia nie przylecieliście po medale?
- Jeszcze daleka droga, choć jest tu jedna moja zawodniczka, która została wicemistrzynią świata juniorek. Mam też wicemistrza świata juniorów do lat 17.
- Największym sukcesem było zresztą pobicie polskiej reprezentacji na MŚ do lat 17, gdzie pan prezes Wasiela nie podał mi za to ręki. Ale nie jestem na człowieka obrażony, każdy ma prawo zwolnić pracownika.
- Za to we Wrocławiu spotkała Pana bardzo miła uroczystość – awansowanie na pułkownika podczas ceremonii otwarcia imprezy. Miał Pan jakiś przeciek, że taki awans się święci?
- Ja się w ogóle świetnie w Polsce czuję, ludzie mnie pamiętają. Dziś nie mogłem przejść przez recepcję, bo się ustawili. Coś dla sportu zrobiłem i było warto. Wychodziłem z założenia, że jeśli już bawię się w tę dyscyplinę, to trzeba zrobić wszystko, co możliwe. I nie mam sobie nic do zarzucenia. Choć koszty poniesione przez rodzinę były spore, one zawsze są największe. No ale musiałem się już ożenić, bo lata uciekały. Za długo siedziałem w tym sporcie, żeby nie mieć rodziny. A awans? Gdybym wiedział, to bym się ubrał (Smalcerz odbierał honory w... dresie USA). Po mundur musiałbym jechać do Warszawy, co byłoby niemożliwe. Dziwiłem się temu wszystkiemu, ale gdyby było to wbrew przepisom, to nie miałoby miejsca. Wojsko było sportowcom niezwykle przyjazne, dawało awanse. Ja, służąc w armii, byłem w bardzo dobrej sytuacji materialnej, mogłem poświęcić swój czas sportowi. Obowiązywały nas jakieś tam 24-godzinne służby na obiektach Legii, ale zostawiało się np. podoficera i też można było iść na trening. Co zgodne z przepisami pewnie nie było. No ale człowiek musi też czasem zjeść. Więc wychodząc na trening wyobrażałem sobie, że idę na obiad (śmiech).
- Nie wszyscy polscy sportowcy doceniają dziś rolę wojska.
Wojsko to jedno z największych osiągnięć w polskim sporcie. W ośrodku, który prowadzę, też są zawodnicy wojskowi. Ostatnio jeden się zgłosił, trenuje u Janusza Pyciaka pięciobój nowoczesny, i został... oddelegowany do treningu. Łyżwiarstwo jest np. w armii niemieckiej. Ja jestem bezgranicznie wdzięczny szczególnie płk. Marianowi Jankowskiemu, który wciągnął mnie do armii. Przychodził regularnie na treningi, siadał koło mnie i pytał – „no to, Zygmunt, co ci tam potrzeba?” A ja byłem w sytuacji dosyć trudnej, po skończeniu studiów w Warszawie nie miałem mieszkania, nie miałem nic. Więc on pytał, czy chcę mieszkać, czy chcę to i tamto. Ja odpowiadałem, że na razie wszystko mam, ale potem przyszedł spis powszechny. Musiałem się gdzieś zameldować i powstał problem. Wtedy przyszedł Marian Jankowski, jeszcze major, i powiedział – „widzisz, widzisz.” Przemówił mi w końcu do rozsądku. Postanowiłem wzmocnić Legię i nie musiałem poszukiwać roboty. A po studiach zwalniali mnie z trzech miejsc pracy. Bo zacząłem wyjeżdżać na obozy. Miałem świetne zajęcie, prowadziłem zajęcia rehabilitacyjne z niewidomymi, zabierałem ich na narty, na kajaki, skakali w dal i całowali mnie za to po rękach. Przyszedł jednak pierwszy obóz – zastępstwo, drugi obóz – zastępstwo itd. A na zastępstwie student, który miał to gdzieś. W końcu przyszedł kierownik i powiedział – albo praca, albo sport. Miałem też zajęcia w szkole dla urodzonych w niedzielę. W Warszawie była taka akcja dla ludzi, którzy szkół nie pokończyli. I do sportu byli oni pierwsi, ale mnie znów wyrzucili.
- Mieszka Pan w USA sam czy z żoną?
- Na razie sam. Żona nie chce się przeprowadzić, mówi, że starych drzew się nie przesadza. Jest w Warszawie. A ja cały czas jeżdżę po świecie, ale do Polski trafiam często. Nie tak dawno byłem w Taszkiencie, więc z powrotem też przez Warszawę.
- I wtedy sprawdza Pan, czy drzewo stoi.
- Dobrze się trzyma. Żona w jakimś sensie jest zazdrosna o te wszystkie rzeczy, które straciła poprzez sport. Bo, jak mówiłem, byłem niezwykle zaangażowany. Jedno dziecko się urodziło, gdy byłem w Moskwie na zawodach wojskowych, drugie dziecko – gdy byłem na MŚ, więc żonę odebrała siostra. Wszystkie obowiązki spadły na tę biedną kobietę. Gdy skończyłem uprawianie sportu, trzeba było się za jakimś lepszym mieszkaniem rozejrzeć. Pojechałem więc zarobić za granicę, a że znałem języki, to nie było problemu. Żona w tym czasie przyszykowała do matury jedno, a później drugie dziecko. To właśnie tracą w życiu sportowcy. Ale ja bym wiele nie zmieniał, choć może trochę krócej bym w tym sporcie został. Byłem nawet blisko zamiany profesji na coś, co pan robi. Zacząłem pisać do słynnego tygodnika „Sportowiec”, gdy bywałem za granicą, wysyłałem takie reportażyki. Usłyszałem, że jeśli po skończeniu kariery zechcę współpracować, to oni bardzo chętnie, bo coś w sobie mam. I na igrzyska do Montrealu poleciałem z takim założeniem, że jak tylko skończę dźwigać, to będę opisywał kolejne występy naszych sztangistów. No ale tam start spaliłem. Na następny dzień dzwonię więc do mistrza i mówię – „jestem gotowy”. A on: „wiesz co, teraz?! Ty nie powinieneś pisać w mojej gazecie” (śmiech). I cała misternie budowana przeze mnie przyszłość legła w gruzach. Bo ja naprawdę byłem zafascynowany opisywaniem przeżyć w sporcie. Wróciłem do Legii, a na spartakiadzie młodzieży mój klub pobił całe województwo katowickie. Na rzecz województwa pracowało siedemnaście klubów, a jedna Legia okazała się lepsza. Zauważyli to w związku i zająłem się kadrą. Z jednej strony chciałem się wyzwolić z tych ciągłych wyjazdów, ale może i dobrze się stało, bo zrealizowałem się w zawodzie trenera. To tak samo twórczy zawód jak dziennikarza czy pisarza. My codziennie mamy wielkie zadanie do wykonania – kształtować tę plastyczną młodą masę na wartościowych ludzi, uczyć ich działania na maksa. Na maksa! Jak coś robisz, to rób tak dobrze, żebyś nie musiał poprawiać. A w Ameryce mówić mi o tym łatwiej, bo ci ludzie są naprawdę hobbystami. Wszyscy ci, których zabrałem do Wrocławia, chcieliby być dobrzy, ale mają różne słabości. Pierwsza jest taka, że oni nie zostali wyselekcjonowani, jak w Polsce czy w Rosji, tylko trafili do dyscypliny, bo chcieli.
- Krótko mówiąc, nie są najlepszym materiałem.
- Brzydko mówiąc – tak. Nie są najkorzystniej zbudowani, by osiągać szybkie postępy. Choć wspomniana wicemistrzyni świata juniorek ma papiery, ją wyciągnąłem z lekkiej atletyki. Poza tym w USA trudno jest wzmocnić się czymkolwiek, co jest zabronione. Wchodzi tam na salę człowiek z komisji antydopingowej, siada i nie puści nawet zawodnika samego do mojego biura, które całe jest oszklone i całe widoczne. Nie ma takiej możliwości. Kontrola jest tak restrykcyjna jak nigdzie indziej na świecie. A więc postępy są, ale powolne.
- Na Bliskim Wschodzie wygląda to inaczej.
- Tam kontrole są rzadsze, a i tak wszyscy wiedzą, że ktoś przyjedzie. Ale mnie to bardzo cieszy, że trafiłem do takiego akurat kraju jak USA. Bo daleki jestem od czegoś, co spowodować może złe wrażenie. Nie muszę na nic przymykać oka. A jeśli dalej będzie to tak wyglądać, naście przypadków dopingu w jednym kraju, to przyszłość naszej dyscypliny nie rysuje się różowo. Dobrze, że w Ameryce sytuacja wygląda inaczej. Jestem związany ze sportem od czasu, gdy moi rodzice przeprowadzili się do hali sportowej, gdzie byli gospodarzami. Miałem sześć, siedem lat. Najpierw paliłem w piecu, zamiatałem i czyściłem, a później zostałem zawodnikiem. I moje spojrzenie na sport jest jak..., jak modlitwa. Jak romantyzm. Jak coś, co jest największe i najpiękniejsze w życiu. Nigdy nie chciałbym się splamić czymś, co jest związane z dopingiem. I naprawdę bardzo mnie to cieszy, że w Ameryce nie muszę myśleć o rzeczach, które są tak zdrożne. Sam jako zawodnik nigdy się nie splamiłem. I niech pan spojrzy, wciąż jestem zdrowy (trzeba było widzieć w tym momencie lekko wzniesione ręce i autentyczny uśmiech na twarzy mistrza – WoK).
Rozmawiał Wojciech Koerber